wtorek, 21 października 2014

Mój pierwszy maraton




Mój pierwszy bieg maratoński przebiegłem 3 lata temu. Na miejsce debiutu wybrałem Dublin. Dlaczego akurat tam? No cóż, powody są niejako dwa. Albo nawet i trzy.

Po pierwsze mieszkałem kiedyś w Dublinie. Chciałem więc przy okazji biegu odwiedzić stare śmieci i kilku znajomych. Mam sentyment do tego miasta a okres życia spędzony tam jest dla mnie ważny. Po drugie, z Dublina do Polski wracałem na tarczy. Raptem dwa lata spędzone na obczyźnie, zakończone niejako przymusowym powrotem skutkowały rokiem "adaptacyjnej kwarantanny" w wyniku zderzenia z polską rzeczywistością. Chciałem więc wrócić tam, wygrać ze swoimi słabościami na maratońskiej trasie i zamknąć irlandzki rozdział swego życia. A może teraz tak mi się wydaje po fakcie, że chciałem wrócić stamtąd raz jeszcze, tym razem z tarczą? Tak czy inaczej czułem że muszę tam pojechać. 

Przy okazji taka dygresja: równo rok po powrocie z Irlandii szedłem piechotą ulica mojego miasta i poczułem ścisk w żołądku. Spowodował go widok boiska szkolnego na którym kilka miesięcy wcześniej ćwiczyłem manewry motocyklem w czasie kursu na prawo jazdy. Poczułem wtedy że wykształciły mi się  wspomnienia związane z moim pobytem w Polsce na nowo. Było to niesamowite uczucie, poczułem że znowu jestem u siebie a okres "kwarantanny" naturalnie dobiegł końca. Wracając do powodów, trzeci był dużo bardziej przyziemny. Któregoś pięknego wieczoru, będąc już w Polsce, sączyłem piwo z dwójką znajomych w ulubionej w tamtym okresie knajpie. Nagle mój wzrok przykuła rzecz niezwykła. Koszulka którą miał na sobie mój znajomy. Piękny, zielony, bawełniany t-shirt z napisem Dublin Marathon Finisher. Koszulka obłędnie piękna. Napis wykonany  typową dla amerykańskich college'ów czcionką. Z miejsca zapragnąłem takiej samej. Początkowo marzenie o koszulce stanowiło jedynie dodatkowy, drobny argument za ponownym odwiedzeniem zielonej wyspy. Z upływem nakręconych na treningach kilometrów żądza posiadania jej była coraz silniejsza.

Przygotowania zacząłem w kwietniu 2011, Miałem wtedy za sobą ok. tysiąc kilometrów w postaci dość przypadkowo prowadzonych treningów a także udział w kilku zawodach na 8-12 km i w jednym półmaratonie. Do realizacji zadania wybrałem plan treningowy <4 h Jerzego Skarżyńskiego. Plan opierał się na 4 treningach tygodniowo przez 28 tygodni. Początkowo każdy trening był dla mnie przyjemnością, z czasem wkradło się znużenie a przez ostatnie dwa miesiące zmuszałem się do biegania. Z półrocznego cyklu treningowego wykonałem ok 70% planu. Przez krótki okres, na początku cyklu leczyłem drobną kontuzję (gęsia stopa), zdecydowana jednak część opuszczonych treningów wynikała wyłącznie z lenistwa. Mimo wszystko widziałem wyraźny postęp a świadomość że biegam wg planu ułożonego przez fachowca pozwalała spokojnie przygotowywać się do zawodów. Przedtem moje treningi były przypadkowe i miałem wiele wątpliwości czy sposób w jaki je prowadzę jest dobry (nie był). To duży komfort psychiczny móc skupiać się wyłącznie na realizacji planu. Z czasem regularne treningi spowodowały że moje ciało wydawało się być maszyną, zdolną do powtarzalnej pracy a ja sam potrafiłem określić tempo biegu bez pomocy GPS. Szybko też pożegnałem się z muzyką w słuchawkach. Po ok 7-10 km biegu zaczynała mnie drażnić a bez niej lepiej wsłuchiwać się w swoje myśli i ciało.

Trasa Dublin Marathon 2011 

W Dublinie przywitała mnie znajoma mojej żony - Patrycja. Mogłem zatrzymać się u niej przez cały mój pobyt. Patrycja również przygotowywała się do startu w tym maratonie. Miała już na swoim koncie dwa inne, trochę połówek i dyszek a także udział w zawodach trathlonowych. Przyjechałem na miejsce trzy dni przed biegiem, złaziłem więc sporo miejsc, szczególnie tych ulubionych. Oczywiście po 3 dniach chodzenia nogi wchodziły mi w... wiadomo w co :) Nie przełożyło się to jednak specjalnie na moją biegową dyspozycję. Na dwa dni przed startem miało miejsce Expo i odebranie pakietów a na dzień przed biegiem tzw. Breakfast Run. Spokojne 4 km pięknymi ulicami miasta utwierdziły mnie w przekonaniu że dobrze przepracowałem okres przygotowawczy.

W dzień biegu z samego rana przygotowałem na drogę napój Vitargo. Dobrze mi się biega na nim długie dystanse.  Po przygotowaniu napojów zabrałem się za przygotowanie śniadania i tu  nastąpił zgrzyt, nie kupiłem wieczorem chleba. Niedziela, dochodzi siódma rano, gdzie w Dublinie otwarty sklep znaleźć? Na hasło "I run marathon race today" sprzedawca otworzył sklep i sprzedał mi pieczywo. Niesamowite! Przy okazji przymusowa przebieżka dobrze wpłynęła na poranną toaletę, kto biega ten wie!

Na starcie tłumy. Po zdaniu osobistych rzeczy dojście do mojej strefy startowej zajęło mi pół godziny! Tego dnia tłum i ścisk towarzyszył mi z resztą do końca biegu a nawet dłużej. W oczekiwaniu na strzał startera rozgrzewałem się w miejscu. Świetną robotę wykonał worek na śmieci  z wyciętym otworem na głowę który pełnił rolę peleryny termicznej. Zdjąłem go przed samym strzałem. Gdy ten nastąpił, niesamowity ryk dwunastu tysięcy biegaczy przeszył ulicę o zwartej, wiktoriańskiej zabudowie, będącej miejscem startu. Adrenalina uderzyła mi z miejsca do głowy o oczy zaszkliły się łzami. Pół roku treningu i w końcu nadszedł długo wyczekiwany moment! Nie spaliłem się jednak i nie dałem porwać tłumowi, wręcz przeciwnie. 

O'Connell Street - pierwsze kilometry biegu

Pierwsze kilka kilometrów to bieg w pełnym skupieniu i cieszenie się widokami miasta  zarazem. Z racji ogromnego tłumu miałem problem z ustaleniem tempa, dopiero ok 10go kilometra udało mi się osiągnąć tempo w jakim powinienem biec, przedtem bieg był zdecydowanie za wolny.  Co 20 minut piłem łyk mojego izotoniku, co pół godziny spożywałem połówkę żelu i popijałem wodą. Na półmetku miałem stratę półtora minuty w stosunku do obranego czasu. Apropos straty, tu taka ciekawostka: na potrzeby biegu pożyczyłem od kolegi zegarek z GPSem. Pomimo że znałem dobrze swoje tempo biegu, stchórzyłem i zawierzyłem wynik elektronice. I z każdym przebiegniętym  pięciokilometrowym odcinkiem strata na zegarku w stosunku do wyznaczonego przez organizatora pikietażu  rosła. Po przekroczeniu półmetka przyśpieszyłem nieco. Celowałem w minutową stratę na 21km wyszła ciut większa. Ogromne, dyndające nad tłumem balony z napisem "4.00" już dawno znikły mi z oczu. Zającom nie można ufać i miałem tego świadomość ale czułem ze muszę nieco podkręcić tempo. Profil trasy mi sprzyjał, ostre podbiegi miały miejsce w pierwszej części biegu (nie były mi straszne, wszak Skarżyński duży nacisk kładzie na biegi crossowe), w drugą stronę przeważały długie i delikatne zbiegi. 
Uproszczony wykres tempa

Do 30 kilometra bieg nie nastręczał specjalnych trudności. Pogoda sprzyjała bieganiu a dystans był mi nieobcy. Po 30tym kilometrze zacząłem biec w nieznane mi rewiry. Ok 32go kilometra przez mój żołądek przetoczyła się rewolucja, na szczęście skończyło się na spodenkach pełnych...strachu. Miałem tez drobny problem z kolanem lub łydką ale nie dam sobie nic uciąć że na pewno tak było, wszak miało to miejsce 3 lata temu i pewne detale mogły umknąć mej pamięci. Pamiętam natomiast doskonale, że cofając się trochę wcześniej, ok 20 km na niewielkim podbiegu wydałem z siebie dźwięk zmęczenia, który w dosyć pyszałkowatym tonie skomentował inny uczestnik biegu. "Pff it's not even a half!" usłyszałem od wyprzedzającego mnie mężczyzny. "Śmiej się śmiej koleżko", pomyślałem sobie, "jeszcze się na tej trasie spotkamy". 

Na 33 lub 34 kilometrze  udało mi się nawiązać kontakt wzrokowy z balonami pacemakerów ale były oddalone o dobre kilkaset metrów. Odcinek miedzy 35 a 40 kilometrem był dla mnie trudny. Zmęczenie zaczęło wdawać się we znaki. Nie było jednak mowy o wyczerpaniu, po prostu więcej siły kosztowało mnie utrzymanie tempa. Po drodze mijałem biegaczy kulących się na poboczu trasy, wyprzedziłem też słabnącego, lecz wciąż dzielnie biegnącego pyszałka.  Byłem już bardzo znużony dopingiem kibiców. Przez cały bieg stanowili oni niesamowity, niemalże nieprzerwany szpaler, niewiarygodnie zagrzewający biegaczy do walki. Wykonywali wspaniałą robotę, momentami nas (a przynajmniej mnie) swym dopingowaniem wręcz nieśli. Jednakże miałem już w nogach ponad 3 i pół godziny i marzyłem o tym żeby sobie... poszli.  Hałas nużył mnie do ok 40 km. Wtedy dostałem kopa. Adrenalina znów uderzyła, zegarek pokazywał bardzo dobry czas, doping znowu stał się pożądany. Na tych dwóch kilometrach nie miałem problemu z utrzymaniem tempa, nieco nawet udało się je podkręcić. Na ostatnim zakręcie, 600 metrów przed meta podkręciłem je jeszcze bardziej. Hałas był niemiłosierny kibice zagrzewali do boju  biegacza który z olbrzymim grymasem na twarzy, kulejąc toczył swoją walkę. Niesamowity widok. Wyprzedzający go biegacze (w tym ja) klepali go, chcąc dodać mu otuchy. Nie jestem jednak pewien czy był to dobry pomysł, chyba bardziej mu to przeszkadzało niż pomagało. 
Profil trasy

Ok. 300 metrów przed metą mój zegarek oznajmił mi że bieg się zakończył! Haha, tak to jest jak się swój najważniejszy start zawierzy maszynce, mając ją pierwszy raz na ręku. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia że wynik z pomiaru zegarka może tak się różnić od rzeczywistej długości trasy. Być może też nadrobiłem nieco na wirażach. Udało mi się zebrać całe siły i przyspieszyć. Musiałem się spiąć żeby złamać te 4 godziny tak niewiele zostało do mety! Z tego szalonego finiszu pamiętam dwóch biegaczy, obaj ok 100-150 m od mety na nogach wiotkich jak z plasteliny. W momencie gdy ich mijałem byli już znoszeni z trasy przez obsługę biegu . Nie wiem czy udało im się dokończyć zawody. Tak niewiele im zostało do mety!

Ostatnie metry!

W czasie półrocznych przygotowań do biegu wielokrotnie wyobrażałem sobie ten bieg a zwłaszcza finisz. Ten prawdziwy był zupełnie inny niż ten wielokrotnie przeze mnie wyimaginowany. Po pierwsze  nie leciał w tle Rocky Theme. Nic nie leciało. Po drugie, nawet w tak wzniosłym momencie jakim niewątpliwie jest triumfalny finisz każdego biegacza, biegłem w tłumie. Cały dystans biegłem w ścisku, bez przerwy uważając by ktoś nie wbiegł we mnie lub ja w kogoś a przed samą metą inny biegacz zabiegł mi drogę zmuszając mnie do ostrego hamowania. 

Nawet na mecie panował ścisk :)

Za linią mety zatrzymałem się na chwilę. Byłem zadowolony z siebie choć nie miałem pewności czy złamałem upragnione cztery. Wydawało mi się ze tak. Po krótkiej chwili uregulowałem oddech. Jeden ze stewardów założył mi medal na szyję. Dosłownie kilkanaście sekund później zerwał się taki deszcz do jakiego Dublin zdążył mnie w przeszłości przyzwyczaić. Całe ostatnie lato jakie spędziłem w stolicy Zielonej wyspy to była jedna wielka, niekończąca się ściana wody. Dzień w dzień. I wtedy po kilku latach Dublin przypomniał mi co to znaczy irish weather :) W sumie to było nawet przyjemne doznanie, niestety bardzo szybko mnie wychłodziło. Organizator nie zapewnił koców termicznych a przynajmniej ja nie widziałem nikogo z kocami. Po drodze odebrałem pakiet finishera i wolnym krokiem udałem się w kierunku strefy z rzeczami osobistymi. To był najtrudniejszy odcinek. Byłem już bardzo wyziębiony, wykonanie każdej czynności sprawiało mi kłopot. Czułem jak słabnę. Po odebraniu moich rzeczy z depozytu schroniłem się w namiocie gdzie miały być pokazywane ćwiczenia rozciągające po biegu. Zamiast tego  gnieździło się tam  kilkuset zmarzniętych i przemoczonych biegaczy, ściśniętych jak sardynki. Organizator próbował wypraszać tych którym nie w głowie były ćwiczenia czyli zdecydowaną większość zgromadzonych tam osób. Nikt oczywiście nie wyszedł. Stałem tak w tłumie przez kilka minut lub dłużej, dopiero po czasie z dużym wysiłkiem nałożyłem na siebie worek na śmieci który miałem w torbie.  To była najlepsza rzecz jaką mogłem zapakować do torby: extra worek na śmieci. Wielka, czarna stodwudziestolitrówka bardzo szybko przywróciła ciepło i po kilku minutach mogłem opuścić niegościnny namiot. 

Oficjalne foto - mistrzostwo kadrowania :)

Sto kilkadziesiąt metrów dalej znalazłem dogodne miejsce żeby skontaktować się telefonicznie z Patrycją (przybiegła do mety po mnie) a przede wszystkim przebrać się z mokrych rzeczy i założyć ciepłą bluzę. Dlaczego nie zrobiłem tego od razu w namiocie? Nie miałem siły. Na prawdę nie miałem. Do póki bieg trwał mogłem biec i miałem  jeszcze zapas sił, wszak nie zderzyłem się z żadną ścianą. Wychłodzenie po biegu błyskawicznie sprowadziło mnie do parteru.

Wieczorem ubrani w nasze zdobyczne koszulki z przewieszonymi medalami świętowaliśmy wśród innych biegaczy z całego świata w The Temple Bar - najbardziej obleganym przez turystów  pubie. Przybijaliśmy sobie piątki a ludzie obecni w barze którzy nie brali udziału w biegu gratulowali nam bez przerwy. Tego wieczoru byliśmy królami życia. A przy okazji koszulek - niestety wraz ze zmianą sponsora biegu zmieniły się koszulki. Piękny bawełniak zamieniony został na startową koszulkę a dumny napis Marathon Finisher zastąpiony został przez Star Performer. Star performer, pfff co to ma być? Wtedy czułem się oszukany dziś uśmiecham się na tą myśl.

Ostatnie dwa dni spędziłem na włóczeniu się po mieście. Nie było to łatwe, zwłaszcza następnego dnia po biegu, udało mi się jednak zmusić do króciutkiego, 3-4 km truchtu regeneracyjnego zakończonego powolnym i dość lekkim rozciąganiem.  Odwiedziłem starych znajomych. Piliśmy Guinessy, opychaliśmy się Burger Kingiem i paliliśmy szlugi (jeah, my   sportowcy możemy sobie od czasu do czasu pozwolić, a co, zwłaszcza po maratonie ;)). Z gazety dowiedziałem się że złamałem 4h, mój czas netto to 3:59:23. Być może dostałem też mail lub sms z potwierdzeniem czasu, nie pamiętam już. Myślę ze gdyby nie przygoda z GPSem na trasie to wykręciłbym ciut lepszy debiut. Nie ma to jednak większego znaczenia. Szczęśliwy wróciłem do Polski a jedenaście dni po maratonie, podczas Biegu Niepodległości w Goleniowie pobiłem swoją życiówkę na 10 km - 44.30.



Edit: Relacja uzupełniona o zdjęcia z trasy, mapę i wykresy z Stravy - 14.04.2022

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz