wtorek, 19 kwietnia 2022

Breaking 3:30 czyli co dla mnie oznacza ten wynik

Od mojego startu w 6. Maratonie Gdańsk minęło już trochę czasu. Emocje opadają a endorfinowy haj powoli gaśnie. Czas więc na podsumowanie tego, jakże ważnego dla mnie "osiągnięcia".

Łamanie trzech i pół godziny w maratonie od dawno zaprzątało moją głowę. Odkąd pamiętam, interesując się maratonem, imponowali mi biegacze którzy mieli 3:30 na rozkładzie. Wydawało mi się że to taka średnia wyższa amatorskiego biegania. Prawdziwa szkoła średnia jak zwykł mówić Jerzy Skarżyński - choć nie dam sobie niczego obciąć że miał na myśli  akurat ten pułap.

Pierwszy raz nieśmiało pomyślałem że mogę się podjąć wyzwania pod koniec 2015 roku. Miałem na koncie dwa maratony, oba poniżej 4 godzin i życiówkę na dychę na poziomie 00:43:49. Z ochotą wziąłem się za trening. To już nie było bieganie na 4 godziny. Czułem prędkości WB2, czułem wyraźnie wyższy tygodniowy i miesięczny kilometraż a także pojedyncze treningi tempowe których smaku, przygotowując się do poprzednich startów nie znałem.

Kolejna różnica to tempo biegu: przygotowując się na czwórkę,  moje tempo maratońskie było wolniejsze od  średniego tempa OWB75%, natomiast w przypadku 3:30 jest już na odwrót. I to chyba jest największa różnica miedzy łamaniem 4 godzin a 3 i pół.

Wiele osób mogłoby uśmiechnąć się pod nosem i powiedzieć: chłopie czym się tak podniecasz, jaka średnia wyższa?. Połam 3 godziny to wtedy pogadamy. - No ok, ale co potem, połam 2:45? A potem? Mam świadomość że w kosmos na mym wyniku nie polecę ale jest on dla mnie szalenie ważny. Sam fakt że poświęcam mu osobny wpis o tym świadczy.

Nie tak dawno zadałem sobie pytanie, co bym wolał: połamać 3:30 czy wziać udział w NYC Marathon. Szczerze odpowiem - nie wiem. 3:31 w NYC Marathon i nigdy więcej szybciej vs. Sub3:30 gdziekolwiek indziej i perspektywa rozwoju? Po dłuższym zastanowieniu się wybrałem...hmm no właśnie nie pamiętam. Nawet teraz, pisząc te słowa trudno mi by było się zdecydować. Tyle tylko że już nie muszę wybierać.

Marek z bloga Droga do Tokio, którego miałem okazję poznać na starcie gdańskiego maratonu do rozprawienia się z granicą 3:30 podchodził bodajże 5 razy. Mój dobry kolega Maciek którego zawsze stawiałem za wzór biegowy połamał 3:30 w 2 lub 3 podejściu. Kolejny kolega Piotrek, podobnie. Mnie również udało się za drugim. Pierwszy raz próbowałem w Dębnie, w 2016 roku. Wtedy też zbadałem organoleptycznie mityczną maratońską ścianę. Skończyło się na 3:41:53 i dużym niedosycie, choć wynik ten był zdecydowanie lepszy od poprzedniej życiówki.

Z drugiej strony znam takich którzy łamali te 3:30 bez większego wysiłku, jakby od niechcenia. Niektórzy nawet nie zakładali że mogą pobiec tak wolno. To też pokazuje jak różną optyką możemy się posiłkować, obierając nasze biegowe cele.

Statystycznie rzecz ujmując z wynikiem 3:30 na maratońskiej mecie melduje się mniej niż 20% biegaczy. W Gdańsku było to ok. 18% spośród tych którzy bieg ukończyli. Nieźle co? Ale czekaj, czekaj! Czy wiesz że rekord świata kategorii M80 (!) należy do Eda Whitlocka i wynosi 3:15:54 (2011)? Ed miał wtedy 8 dyszek na karku i kila lat życia przed sobą na kolejne rekordy...

Ale Ed to był Ed (a może raczej Pan Ed) i swoje rekordy poprzedził wieloletnią i bardzo ciężką pracą. A moje 3:30 w kategorii M40 pękło na 3 treningach tygodniowo. Czy to powód do dumy? Hmmm, dobre pytanie. Myślę że 3:30 to jest ten moment kiedy moja biegowa szklanka jest idealnie do połowy...wypełniona ;) Tu nie ma niedosytu ani też samozachwytu. Jest po prostu to o czym marzyłem. As simple as that. I wbrew pozorom kosztowało mnie to sporo wyrzeczeń i pracy, pomimo wspomnianych raptem 3 treningów tygodniowo. Bo trening biegowy to nie tylko bieganie. Był czas że w moim treningu biegowym nie było ani minuty biegania. I to też sprawia że ten wynik smakuje tak dobrze.

Dlatego pozwólmy sobie na celebrację tych naszych małych-wielkich sukcesów. Cieszmy się nimi i bądźmy z siebie dumni. Nie deprecjonujmy naszych osiągnięć. Nie porównujmy się z innymi biegaczami. Może bardziej ambitnymi. Może z większymi możliwościami rozwoju. Przecież koniec końców robimy to wszystko dla siebie. I nie biczujmy się kiedy pojawią się niepowodzenia. One są nawozem dla naszych sukcesów. Być może nie byłoby 3:29:44 w Gdańsku bez 3:41:53 w Dębnie. Aczkolwiek to tylko gdybanie. 

Dziś na szczęście już nie muszę gdybać. Mam wynik o którym marzyłem ponad 6 lat i w pewnym sensie odcinam grubą kreską co było kiedyś. Od teraz nic już nie muszę a jedynie chcę. I to jest zaj#biście fajne uczucie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz