piątek, 14 października 2022

Bank of America Chicago Marathon 2022 - relacja

Stało się! Prawie rok wyczekiwania i mój drugi Major jest już za mną! Przed Wami relacja z Bank of America Chicago Marathon 2022.

fot: K.Wysocki

Mój amerykański sen dobiegł już końca. Od kilku dni jestem w Polsce. Jeszcze jadę na endorfinie więc weźcie proszę poprawkę na moje słowa - najlepiej dzielcie je przez dwa. Albo nie! Mnóżcie je! Przez dwa, przez cztery, obojętnie! I tak nie będę wstanie oddać słowami czy zdjęciami emocji towarzyszących mi w tym biegu i całym moim pobycie w Chicago.

Jake & Elwood were here :)

Do Wietrznego Miasta dotarłem pociągiem, dwa dni przed maratonem. Dlaczego akurat pociągiem? Mój pobyt w Chicago poprzedzony był kilkoma dniami spędzonymi z Małżonką w NYC i tam wsiedliśmy do pociągu, aby po 20 godzinach jazdy, dotrzeć do Chicago. Oczywiście mogliśmy wziąć samolot ale chcieliśmy zobaczyć trochę tzw. countryside, nawet jeżeli tylko przez okno Amtraka. O swoim pobycie w USA postaram się sklecić osobny wpis, teraz skupię się wyłącznie na maratonie i towarzyszącym mu wydarzeniom.

Prosto z pociągu udaliśmy się na Expo, mieszczące się w McCormick Place Convention Center. Odebraliśmy z Małżonką pakiety na Chicago 5K oraz mój pakiet maratoński i udaliśmy się do sąsiedniej hali, na towarzyszące wydarzeniu targi. Powiem szczerze, o ile targi w Berlinie (2015) nie zrobiły na mnie jakiegoś dużego wrażenia, to z tych żal było mi wychodzić. Dla miłośników nowinek technicznych, pamiątek, odżywek a także niezliczonej ilości gratisów, te targi musiały być nie lada gratką. Chicago, znów w odróżnieniu od Berlina, naprawdę rozpieszczało biegaczy.


fot. 2x Małżonka

Nie chcąc jednak tracić całego dnia na buszowanie wśród stoisk, udaliśmy się do centrum Chicago, aby nacieszyć swe oczy, bo to miasto naprawdę urzeka swoją architekturą, elegancją i harmonią przestrzenną.

Następnego dnia pobudka o 5.00 rano - dla mnie żadna nowość ale Małżonka nie była zadowolona. Naprawdę szacun, za to że dała radę bo to jest definitywnie nie dla niej pora. Przypinamy numery startowe, zakładamy nasze odlotowe czapki, które dostaliśmy w pakiecie 5K i pędem na metro. Mieszkamy nieopodal stadionu White Sox, skąd szybko dostajemy się kolejką do centrum miasta. Przy okazji sprawdzam czas potrzebny żeby tutaj dotrzeć przed jutrzejszym maratonem. W USA biegi lubią zaczynać się o 7:30 rano więc trzeba wziąć na to poprawkę i wstać nieco wcześniej.


Na linię startu, usytuowaną w Millenium Park dostaliśmy się sprawnie, wraz z innymi biegaczami. Bardzo lubię ten moment kiedy kolejni biegacze w ciszy i skupieniu dołączają się, czy to w kolejce, czy na ulicach i w coraz to większym tłumie prą w kierunku startu. 



Na starcie jest nam zimno. To tylko bieg dla zabawy i celebracji naszego pobytu tutaj więc jesteśmy ubrani w zimowe ubrania biegowe, niemniej intensywnie się zastanawiam w co ubrać się następnego dnia. W pamięci wciąż mam trwały ślad po kwietniowej pi*&awicy w czasie maratonu w Gdańsku :) Przed samym startem decyduję się zdjąć z siebie bluzę, zostaję jednak w długich leginsach i rękawkach. 

Przy okazji ubrań - taka ciekawostka: Chicago 5K nie oferuje depozytu. Więc albo wsiadasz w metro w stroju startowym i marzniesz przez półtora godziny albo biegniesz z własną szafą. Ja wybrałem drugi wariant i zabrałem ze sobą niewielki biegowy plecak.

fot: chicago5k.com

Punktualnie o 7:30 rozpoczął się bieg dla ponad 7 tysięcy osób. Chwilę wcześniej wysłuchaliśmy hymnu USA i utworu Sirius grupy Alan Parson's Project - jest to tradycja dla sportowych wydarzeń w Stanach. Odpaliłem kamerę w telefonie i tempem rekreacyjnym pobiegłem z Martyną, ciesząc się tym niezwykłym wydarzeniem. A skoro już mowa o kamerze - byłem nieco zły na siebie że nie wziąłem na bieg Gopro z uchwytem na klatkę piersiową. Zabrałem taki zestaw ze sobą aby uwiecznić trening w nowojorskim Central Parku i chodziło mi po głowie aby zabrać na 5K ale na stronie organizatora jak byk było napisane - zakaz używania statywów, selfie sticków i jakichkolwiek mocowań do kamer. Oczywiście na bramkach nikt nie sprawdzał toreb aż tak pieczołowicie a biegacze z kamerami na kijach występowali licznie w przyrodzie. No i kto tutaj jest loserem?

Bieg był dla nas dużą przyjemnością, biegliśmy przez centrum Chicago (The Loop) na pełnym luzie, czerpiąc przyjemność z faktu że jesteśmy tutaj, że udało nam się dotrzeć, że prawie roczny czas oczekiwania już za nami a danie główne czyli maraton już czeka za rogiem! Kiedy zapisywałem się na losowanie maratonu, w październiku ubiegłego roku, martwiłem się przede wszystkim o Covid i obostrzenia z nim związanie. Dziś, żyjemy w innej rzeczywistości i Covid zdaje się być najmniejszym problemem, dlatego też, tym bardziej doceniam fakt że dane mi było tu być.

fot: Małżonka

Na mecie odbieramy pamiątkowe medale i przekąski. Przybijamy piątki z innymi biegaczami. Jest nam dobrze. Chciałoby się rzec: trwaj chwilo, jesteś piękna ale nie ma czasu na sentymenty. Wracamy do wynajmowanego pokoju, by po krótkiej drzemce udać się na kolejny spacer po Chicago - mamy tylko kilka dni a tak wiele do zobaczenia!

No i jak tu wszystko ogarnąć w te raptem kilka dni?
Fot. Małżonka

Spacerując po centrum Chicago, wpadam na Marka Bogdoła, autora bloga Droga do Tokio. Ucinamy sobie krótką pogawędke, na dłuższą nie ma czasu bo Małżonka też ma wakacje i nie będzie czekać nie wiadomo jak długo (bo ile można gadać o bieganiu!?). Trochę szkoda, bo miałem do Marka parę pytań ale są rzeczy ważne i ważniejsze :)  Ciekawostką jest, że przed naszym spotkaniem próbowaliśmy się bezskutecznie gdzieś umówić przy okazji przyjazdu tutaj, a spotkaliśmy się przypadkiem w najbardziej zatłoczonym miejscu tego trzymilionowego miasta :).

Gdy jesteś influencerem i gwiazdą internetów 
a fan prosi cię o zdjęcie,  a ty nie zdążyłeś się uczesać ;)
fot. Małżonka

Różnych przypadkowych spotkań podczas tego wyjazdu było z resztą więcej ale to tak tylko na marginesie - wszak to blog biegowy a nie jakiś pudel, wrrrr :))))

No dobrze, wracając do naszej relacji: wieczorem, będąc już w naszym pokoju przygotowałem i spakowałem sprzęt na zawody. Następnie do łóżka aby o 4:30 rano wstać,  przygotować napoje izotoniczne z proszku, zjeść jakieś ohydne śniadanie w postaci kanapek z chleba tostowego z masłem orzechowym oraz dżemem i w nogi. Pisząc te słowa, czuję się jakbym opisywał wyprawę na forum wędkarskim ale cóż, ceremonia pakowania się i przygotowania śniadania stanowi nieodłączną część maratońskich relacji :)

Podobnie jak dzień wcześniej na start docieram kolejką, na ok. 1.5h przed startem. Wygląda na to że wycyrklowałem idealnie: mam czas na spokojne dotarcie do stref depozytu, przebranie się i rozgrzewkę. Mam wrażenie że jest minimalnie cieplej niż dzień wcześniej, dlatego decyduję się na start w krótkich, letnich spodenkach zamiast krótkich legginsów. Zabieram też okulary przeciwsłoneczne, rękawki, czapkę z daszkiem i duży foliowy worek który będzie mnie grzać do czasu wystrzału startera. 

Trochę nerwowo było przed samym startem. Wiecie jak to jest (a jak nie wiecie to Wam powiem): przed startem należy odwiedzić toaletę przynajmniej tyle razy ile macie przebiegniętych maratonów. Inaczej na trasie będą kłopoty! Sęk w tym że kolejki do tojek w tym momencie były monstrualnie długie a bezkarne oznakowanie jakiegoś drzewa lub tylnej ścianki toalet raczej tutaj nie przejdzie. Chcąc nie chcąc, ustawiam się w tą kolejkę i koniec końców hymnu USA wysłuchałem w toi toi-u :/ Dobrze że chociaż na Sirius zdążyłem...

W sumie to nie musiałem się tak śpieszyć. Ruszam ze strefy D więc od momentu kiedy bieg rozpoczęła elita do mojego rozpoczęcia, mija jeszcze z 10 minut. Na spokojnie ustawiam się w połowie drogi między pacemakerami prowadzącymi grupy na 3:30 i 3:25. Przez moment zastanawiam się czy nie podejść jeszcze bliżej grupy na 3:25 ale nie chcę już pchać się przez tłum. Chicago słynie z szerokich traktów więc myślę że obejdzie się bez biegania slalomem między wolniejszymi biegaczami.  Mimo że jest mi zimno, mam wrażenie że rękawki nie będą potrzebne. Jest jednak już za późno na rezygnację bo wyrzucać ich nie zamierzam. Czuję natomiast że przydałaby się jeszcze jedna wizyta w tojce... 

Nareszcie start! Wielomiesięczny okres czekania na ten bieg właśnie się zakończył! Biegniemy! Pierwszy kilometr pokonuję w ok. 5:30 min/km. No nie, to jest zdecydowanie za wolno, przyśpieszam więc i mimo że staram się nie dać porwać tłumowi, na 2gim znaczniku GPS pokazuje tempo 4:28! W tym momencie pomyślałem sobie, że to może być trudny do okiełznania dla mnie bieg - jestem wymęczony zwiedzaniem, nie czuję swojego tempa a jetlag w ostatnich treningach, już w NYC, powywracał mi tętno do góry nogami. I jeszcze za chwilę GPS zwariuje wśród tych wszystkich skyscraperów. Zwalniam więc odrobinę i nagle okazuje się że ani GPS nie zwariował (do 8km pokazuje w punkt), ani nogi nie są jak z ołowiu a tętno bardzo ładnie reaguje na korekty tempa. Stabilizuję więc bieg i podejmuję decyzję że nie będę zwalniać do założonego przed startem tempa na sub 3:30. Been there, done that, co mi da zdjęcie kilku sekund z życiówki? Szkoda tej trasy, szkoda warunków, zwłaszcza że czuję że mój organizm, o dziwo,  jest gotowy na więcej niż założyłem przed startem. I nie jest to decyzja podjęta pod wpływem magii wydarzenia czy presji tłumu, znam już jako tako swój organizm.  W dalszym ciągu nie daję się ponieść emocjom i kontroluję swoje tempo ale decyzja została podjęta - jeśli mam wrócić na tarczy to po walce a nie asekuracyjnym biegu.

fot. Małżonka

I tak mijają kolejne kilometry: 4:39, 4:44, 4:49, kontroluję tempo i tętno, staram się biec możliwie wydajnie ekonomicznie, co w mojej ocenie wychodzi mi bardzo dobrze.


Na 8-mym kilometrze słyszę dobiegający z głośnika Main Theme z Rockiego - momentalnie czuję ciarki przechodzące po ciele a oczy zaczynają mi się szklić. Ognia, do przodu, to jest ten dzień, nie spalić biegu i będzie wielkie święto na mecie! 


W zasadzie to nie ma co czekać ze świętowaniem do mety, ten bieg to jest jedna wielka czterdziestodwukilometrowa zabawa! Czy bijesz się o wynik, czy biegniesz rekreacyjnie, Chicago Marathon to jest wielkie wydarzenie. Ten bieg skupia w sobie wszystko co najlepsze, czego doświadczyłem w innych moich maratonach i jeszcze wynosi to na wyższy poziom. Trasa szybka jak Berlin i przy tym niesamowicie atrakcyjna. Kibice głośniejsi i bardziej żywiołowi niż w Dublinie (a to jest wysoko powieszona poprzeczka) ale jest ich jeszcze więcej! Jesteś randomowym biegaczem dla lokalnych kibiców? Może w Berlinie ale nie w Chicago! Aż strach pomyśleć co by było gdyby numery startowe były imienne - mielibyśmy Dębno i Gdańsk do potęgi entej myślę! Do tego muzyka, wszędobylski hałas i te niesamowite transparenty, z którymi kibice przyszli na trasę, magia!

fot. Małżonka

Co ciekawe, najwspanialszy popis kibicowania dali kibice nie w ścisłym centrum ale w dzielnicach mieszkalnych. W sumie to teraz wydaje się być oczywiste ale przed biegiem myślałem że największe ciary będę mieć w The Loop. A tu guzik. Chcecie dopingować swoich bliskich a przy tym dobrze się bawić? Jedźcie do Old Town, jedźcie do Chinatown, ustawcie się przy W 18th Street. A najlepiej odwiedźcie wszystkie te miejsca i nawet więcej, a w zlokalizowaniu na trasie Waszych bliskich pomoże Wam appka.

O, tutaj też się działo, wzdłuż trasy :)

Wracając do biegu, na ok. 14tym kilometrze dogoniłem grupę na 3:25. Przez jakiś czas biegłem z nimi ale czułem że nieco siada mi tempo, więc chcąc nie chcąc musiałem się z grupą pożegnać i polecieć dalej. Wystartowali nieco przede mną, do tego biegnę lekkim negativem więc jeśli utrzymam tempo to połamię ten próg z nawiązką. Oczywiście za wcześnie na takie założenia ale ten fakt dodaje mi animuszu. Czuję się dobrze, pełna kontrola nad biegiem, to może być mój dzień!

21.1km - połowa biegu, odnotowuję czas 01:41:13. To jest ok. 5 minut szybciej niż zakładane przed startem sub 3:30, przy założeniu negative split. No i dobrze, tak jak pisałem wcześniej: z tarczą, na tarczy, obojętne, byle po dobrej walce, dopingu mi nie brakuje, może więc i starczy mi sił!

Połowa za nami :)

Na 22km spotykam Martynę. Szybki buziak i lecimy dalej, tutaj kończy się Downtown i zaczynają zachodnie dzielnice Chicago. Trzymamy tempo i lecimy dalej. Powoli też zaczyna wychodzić słońce, dobrze że zdecydowałem się na te przewiewne spodenki :)

fot. Małżonka

fot. Małżonka

Do 36 km biegnie mi się bardzo dobrze. Kilometry mam bardzo równe, piątki, jak się później okaże też. Słońce nie przeszkadza mi zbytnio. Trochę tylko rękawki grzeją ale mogę z tym żyć. Wiatru w zasadzie brak, doping jest, nic tylko lecieć dalej.


Na ok. 37 km, już za Chinatown, zaczynam słabnąć. Wbiegamy pod wiadukt drogi nr 94 a mi zaczyna się kręcić w głowie. No tak, to jest ten moment, z reguły najtrudniejszy dla mnie właśnie. Trzeba zagryźć zęby i starać się trzymać tempo, chociaż to nieznacznie na kolejnych kilometrach spadnie. Na szczęście nie są to zbyt duże różnice. Podskórnie czuję że mógłbym się mocniej szarpnąć ale nie chcę przeszarżować, zwłaszcza że zaczynają mi się tlić skurcze w czworogłowych ud. Poza tym z bieganiem mam podobnie jak ze wspinaczką: słaba psychika, technika i siła :))

W tych trudniejszych chwilach doklejam się do biegaczki którą kojarzę z trasy - raz ona mnie wyprzedzała, raz ja ją. I teraz też mnie wyprzedza, w sumie dobrze się składa, zabiorę się "na stopa". Pomaga mi to utrzymać tempo w najtrudniejszym dla mnie momencie.

Od 40go kilometra biegnie mi się znowu lżej. Nie mam wątpliwości że po części to głowa puściła: poczuła się już bezpiecznie więc wyprzedzam moją pejsmejkerkę i biegnę po marzenia! Spoglądam na zegarek - na 3:20 szans nie ma ale 3:23 to na luzie a przecież nawet nie marzyłem o takim wyniku! Potężny doping wzdłuż S Michigan Ave niesie mnie do przodu a ja mijam znak "800m to go", yay!!!

Najtrudniejszy fragment na trasie, gdybym miał
użyć jednego słowa to "rampa" ciśnie mi się na usta

Na 400m przed metą, zza winkla, wyłania się słynny podbieg wzdłuż E Roosevelt St. Uff, słyszałem o nim i faktycznie czuję go w nogach. Ale to tylko sto, dwieście metrów może, a potem ostatnia prosta, już widać metę w oddali, cisnę więc ile zostało mi sił, na ostatnich metrach walczę o każdą sekundę!

Z nadmiaru wrażeń też zapomniałem o plastrach
ale u mnie na szczęście obyło się bez krwawienia :)

Na metę wpadam z wynikiem 3:22:38. Jestem szczęśliwy, nie mam pojęcia jak to się stało, serio. Przed maratonem zrobiłem sto kilkadziesiąt kilometrów, w raptem 6 dni, zwiedzając do upadłego NYC i Chicago, w tym miałem 2 biegi w NYC gdzie czułem się totalnie rozregulowany. Byliśmy z Martyną tak zmęczeni że zdarzyło nam się przysnąć na musicalu na Brodwayu i meczu NY Knicks. Do tego 20 godzin podróży Amtrakiem. Wieczór przed zawodami musiałem przebijać bąble na stopach (to znałem z Berlina). Przez cały bieg chciało mi się do toalety (to znałem z Gdańska). Nie zszedłem, wytrzymałem. Wiedziałem bez mała od początku biegu że walczę o wynik, o którym nie śmiałbym marzyć więc pęcherz musi poczekać. Przygotowania miałem takie sobie - czerwcowy uraz Achillesa wymusił na mnie dość duże zmiany w przygotowaniach. A jednak się udało!


Nie udało mi się za to wypatrzyć mojej kryzysowej zbawicielki. Chciałem podziękować za pomoc, bo pewnie nawet nie wiedziała że mi pomogła. Nie znałem jej imienia ani numeru startowego ale już po powrocie do Polski, okazało się że mamy wspólne zdjęcie w serwisie Maraton Foto i tak oto dowiedziałem się kto mi pomagał. Dziękuję Ci, droga Lindsay. Mam nadzieję że Twój bieg był równie udany co mój.

Big Fenkju

Na mecie przybijam piątki z innymi biegaczami i Wolontariuszami. Co krok ktoś podaje mi a to izotonik, a to batonik a to jabłko. Masz ochotę na piwo? Proszę bardzo, pssst, otworzę ci, proszę! - więc idę na lekko sztywnych nogach, w jednym ręku otwarta puszka piwa, w drugiej nadgryzione jabłko. Na plecach folia termiczna, na ramieniu reklamówka z odzywkami którą zawiesił mi Wolontariusz :) No, stragan normalnie, ale najważniejsze jest to co wisi na mojej piersi: 

Moje cudo, cudeńko

Po zawodach obejrzałem sobie moje statystyki. Wygląda na to że wyszedł mi bardzo równy bieg: pierwsze 21k w 01:41:13 a drugie w 01:41:25.


Na koniec tej relacji (ZIEEEEW) chciałbym podziękować Organizatorom za wspaniałe, niezapomniane zawody. Wolontariuszom za nieocenioną pomoc i energię jaką nam dawaliście! Kibicom za niesamowity doping. Tutaj nie ma randomowych biegaczy - dzięki Wolontariuszom i Kibicom właśnie. 

Dziękuję również Oli (Pora Na Majora) i Markowi (Droga Do Tokio), za kilka lat inspiracji. Trzymam kciuki za Wasze kolejne biegowe marzenia, cele i plany!

Radkowi za live support przez cały czas przygotowań i cały mój pobyt w US. 

Szczególne podziękowania dla moich Najbliższych: mojej Mamy i Córek, żony Martyny, Teściów, wszystkich Przyjaciół i Znajomych którzy kibicowali mi w czasie przygotowań i samego biegu. W trudnym momencie na trasie wiedziałem że oglądacie mnie na żywo w aplikacjach (mając mnóstwo ciekawszych rzeczy do roboty) i po prostu nie mogłem Was zawieść. Big deal, much appreciated!

I to chyba na tyle. Druga gwiazda WMM wpadła mi do kolekcji. Następnego dnia wieczorem mamy wylot, trzeba więc jeszcze wykorzystać czas jaki nam został na maksa!
 
Zasłużyłem? ZASŁUŻYŁEM!!!










****









P.s. No dobra, nie mogę tak po prostu skończyć tego wpisu, zamknąć komputer i pójść robić coś innego. Dodam wiec jeszcze że dzięki mojej Żonie, która postanowiła wykorzystać resztę dnia na shopping, koniecznie pod rękę z mężem, nie bolały mnie następnego dnia tak bardzo nogi - wszak dodatkowe 10 km łażenia po Chicago zaraz po maratonie zadziałało jak dobry masaż. A wiadomo, Medal Monday to trzeba się polansować po mieście więc się lansowałem:
 
Dusty Groove, yeah (zaraz po maratonie)

Medal Monday - prawie 20 lat czekania aby
zobaczyć Hopcia na żywo :)

fot. 2x Małżonka

I to już naprawdę koniec. Dziękuję jeśli wytrwaliście do końca tego wpisu. Jeżeli chcielibyście się czegoś dowiedzieć czego nie znaleźliście w tym wpisie lub podzielić własnymi doświadczeniami, piszcie śmiało w komentarzach.

Thank you!

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz