środa, 20 grudnia 2023

43. Maratón Valencia Trinidad Alfonso 2023 - relacja

Śpieszno mi poinformować że mój udział w 43. Maraton Valencia Trinidad Alfonso 2023 stał się faktem! Wobec czego, zapraszam serdecznie do przeczytania relacji z tego biegu.


Do Hiszpanii przelecieliśmy z żoną i córkami w czwartek późnym popołudniem. W wynajętym mieszkaniu byliśmy dopiero wieczorem i muszę przyznać że wymęczyła nas ta podróż okrutnie. Pobudka o 5:00, pakowanie auta, 7:30 wyjazd do Berlina. Tam samochód zostawiliśmy na parkingu i czekał nas łączony lot: najpierw do  Frankfurtu, potem do Walencji. 

Następnego dnia rano, zrobiłem krótki trening 6 km na rozruszanie, wzdłuż miejskiej plaży, a następnie wybrałem się po odbiór pakietu. Expo i biuro zawodów znajdowało się daleko od centrum, dotarcie tam z mojego miejsca pobytu zajęło mi ok 2h. Na miejscu czekał na mnie mój kolega Radek. Pakiet odebrałem błyskawicznie, pokręciliśmy się też trochę po targach. Powiedziałbym że te są dość dużych rozmiarów ale w porównaniu z Berlinem czy Chicago, nie imponują w zasadzie niczym. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe fotki, kupiłem tradycyjnie kubek z biegu i to w zasadzie na tyle. Szkoda czasu na expo, jest tyle do zobaczenia!

Expo wita nas z daleka

Vamos!

Mój wiosenny "skalp": Haspa Marathon Hamburg 

W sobotę rano pojechałem do Ogrodów Turii na Bimbo Breakfast Run. Na miejscu spotkałem Roberta Szycha ze szczecińskiej RAZ Events. Jako Tour Operator, prowadził swoją grupę biegową. Zamieniliśmy kilka słów i każdy poszedł w swoją stronę. Króciutka rozgrzewka i po chwili jestem już na starcie. Przede mną ok. 5km przedmaratoński fun run.

Strefa startu i mety Bimbo Run

Szczerze powiedziawszy ten bieg jakoś mnie nie ujął. Ogrody Turii to piękne miejsce ale w przeciwieństwie do innych breakfast runs nie biegło mi się tutaj jakoś wyjątkowo. Najbardziej z tego wydarzenia zapamiętam tumany kurzu, unoszące się od kroków setek biegaczy. Bardzo cieszyłem się na widok mety, zwłaszcza że dawali jedzenie :))). 

Tak sobie jemy po biegu kanapki z kurczakiem :)

W ogóle to powiem szczerze: nie chciałem tutaj być. Tutaj, czyli w Walencji i biec następnego dnia maraton. Przez całe przygotowania nie towarzyszyła mi jakakolwiek ekscytacja tym wyjazdem i biegiem. Ok, cieszyłem się że będę mieć tą Walencję w CV ale... nie czułem tego. Myślę że mogło to być spowodowane stresem przedstartowym. Osobliwie się on w tym rozdaniu przejawiał: nie czułem strachu przed biegiem tylko niechęć. Do wysiłku który będę musiał włożyć, do zimna które na starcie będzie mi dokuczać, do tego ohydnego izotoniku który znowu będę pić na trasie. 

No ale dobra, jestem tutaj i trzeba się cieszyć i doceniać a nie marudzić. Zwłaszcza że za godzinę startuje MiniMaraton i moje dzieci wezmą w nim udział! Odebrałem pakiety dziecięce, w międzyczasie przyjechały moje dziewczyny. Muszę powiedzieć że jestem z nich bardzo dumny. Wystartowały w kraju, którego języka nie znają, w gigantycznym tłumie dzieciaków i  dopingujących je rodziców. I to na dystansie, na jakim jeszcze nie biegły! Na mecie zawisły na ich szyjach medale ale myślę że najważniejsze będą wspomnienia i doświadczenia jakie z tej imprezy wyniosły. Brawo dziewczyny!

Zaraz się chyba poryczę..

Po godzinie 16tej byłem już na kwaterze. Żona i dzieci zostały w mieście, ja potrzebowałem odpocząć i przygotować rzeczy na bieg. Łudziłem się że poukładam ładnie swoje rzeczy ale koniec końców po prostu położyłem je przy wyjściu. Entuzjazm równy zeru, zwłaszcza że jeszcze uświadomiłem sobie, że do startu mam 5km na piechotę, po tym jak skasowano wszystkie połączenia komunikacji miejskiej z tej części Walencji, z uwagi na przebieg trasy maratonu.


Następnego dnia rano wstałem o 5:30 i przez kolejną godzinę kręciłem się po mieszkaniu. A to kibel a to śniadanie, a to przygotowanie izotoniku z proszku. W końcu wyszedłem z mieszkania i pogrążonymi w ciemnościach ulicami, udałem się w kierunku startu. Po drodze spotkałem kilku zdezorientowanych Hiszpanów którzy też nie wiedzieli jak się dostać do startu inaczej niż na nogach. W którymś momencie rozdzieliliśmy się a ja postanowiłem truchtać - w ramach przymusowej rozgrzewki. I tak dotruchtałem do dwóch Polaków którzy mieli podobny pomysł na dotarcie do startu. Trochę truchtem, trochę marszem, udało nam się dostać do miasteczka biegowego.

Muszę przyznać że strefa startu w Walencji jest chyba największą jaką widziałem - zwłaszcza jeżeli chcemy się dostać tam od strony wschodniej. Przyjdzie wtedy nam dojść do stref  depozytów po moście Assut de l'Or . Trzeba przygotować się na dość długi marsz, dodatkowo przy depozytach panował duży tłum a kolejki do toalet nie szły do przodu zbyt szybko. Dużo czasu tam straciłem, a jeszcze trzeba dojść do odpowiedniej strefy i to jest kolejne dobre kilkaset metrów.

Tłumy biegaczy na starcie

Będąc już w swojej strefie, mogłem trochę odetchnąć. Przez chwilę bałem się że nie zdążę, na szczęście do startu zostało kilka minut. Konferansjer dwoił się i troił aby zagrzać do walki czekających biegaczy i musze przyznać ze był w tym naprawdę dobry. Wtedy poczułem się w tym tłumie jak rzymski legionista, stojący na przedpolach mającej się zaraz rozpocząć krwawej bitwy. I chyba pierwszy raz poczułem że cieszę się że tutaj jestem.

Start o 8:45. Włączyłem kamerę GoPro aby uwiecznić ten spektakularny początek. Robi on wrażenie, nie mniejsze niż słynna meta na niebieskim dywanie. Od początku biegu było bardzo ciasno na trasie. Ustawiłem się zaraz za pacemakerami na 3:15 ale bardzo szybko tłum oddzielił mnie od tej grupy. Pierwszy kilometr w 5:03 to trochę za wolno, z drugiej strony, to tylko pierwszy kilometr i zdecydowanie lepiej wolniej niż za szybko. Przyznam jednak że trochę byłem zaniepokojony. Tłum w strefie na 3:15 jest tu taki jak na 4:00 w innych masowych biegach. Zające dawno odjechali (choć w zasięgu wzroku) a ja ok. 5 kilometra poczułem że nie wiem czy jestem w stanie ich gonić, zwłaszcza slalomem. Trochę czułem się drewniany w łydkach, dodatkowo pulsometr się zawiesił a lubię widzieć jak moje tętno koresponduje w biegu. Przez cały bieg pokazywał wartości grupo powyżej 200bpm, podczas gdy ja już z trudem dobijam 190. Na szczęście, sukcesywnie udawało mi się wydostawać z tej gęstwiny i bieg zaczął nabierać rytmu. Warunki pogodowe były idealne, trasa też, trzeba więc biec swoje a efekty przyjdą.

Chyba w okolicy 15 kilometra udało mi się dogonić zajączki. Nie zabrałem się jednak z nimi, po prostu biegłem dalej swoje i teraz zajączki będą oglądać moje plecy. Od początku zakładałem bieg na samopoczucie a nie konkretne minimum, choć międzyczasy dla 3:15 miałem wypisane na bidonie. 

fot: MarathonPhotos.live

Podobnie jak w Chicago, czułem gdzieś podskórnie, że dziś jest mój dzień i nabiegam dobry wynik. Trochę bałem się kryzysu jaki dopadł mnie w Hamburgu, krótko za połową, ale tutaj nic takiego nie miało miejsca. Kolejne piątki pokonywałem bardzo równo, jednocześnie co raz szybciej. Co 7 kilometrów przyjmowałem żel. Nauczony hamburskimi doświadczeniami, gdzie na szczęście udało mi się uratować spalony bieg, na 28 kilometrze przyjąłem żel z kofeiną. Tego dnia przyjąłem z resztą dwa takie a łącznie 6 saszetek żeli. I muszę przyznać że to był pierwszy mój maraton w którym nie miałem żadnego kryzysu na trasie. Żadnego! Może za wolno pobiegłem? Przeszły mi takie myśli przez głowę ale myślę że pobiegłem optymalnie. Ten bieg, jak się później okaże (wrócę jeszcze do tego) będzie mieć swoją dość wysoką cenę ale na razie pokonuję kolejne kilometry i międzyczasy w tempie wznoszącym. Niesamowity doping  kibiców na niektórych odcinkach bardzo pomaga  utrzymać ten stan.

fot: MarathonPhotos.live

fot: MarathonPhotos.live

I tak dobiegam gdzieś do 40go kilometra, przede mną ostatnie dwa, z czego jeden z górki! Doping jest tutaj szalony, w oddali widać widać już metę, przyśpieszam na ile mogę , znów włączam kamerę bo meta jest tutaj szalenie zjawiskowa. Wiem też że zrobię lepszy wynik niż ten jaki zakładałem ale muszę jeszcze się sprężyć, vamos! Ostatnie kilkaset metrów, częściowo po niebieskim dywanie i jest! Wpadam na metę w czasie 3:11:24! Ufff, cieszę się bardzo. Celowałem w 3:12-3:15, udało się ciut zejść niżej. To chyba dobry prognostyk na przyszłość. Przez chwilę postałem za metą, raz żeby złapać oddech, dwa że chciałem jeszcze trochę pochłonąć tej wspaniałej atmosfery. A potem odebrałem medal i w pochodzie biegaczy, po drodze grawerując medal, udałem się do namiotów z depozytem.

Będąc już przebranym, w drodze do moich dziewczyn, zatrzymałem się jeszcze na moście, przechodzącym nad metą aby pokibicować Radkowi. Z appki wynikało że zaraz wbiegnie na metę i faktycznie tak było. To jego jedenasty maraton. Mój z kolei ósmy. Piąty na obczyźnie. Pierwszy w Hiszpanii.

Zrobiliśmy to!!!

Po biegu spotkałem się z moimi dziewczynami a po południu spotkaliśmy się na dwie rodziny, celem wzniesienia jakiegoś mini toastu no i oczywiście zjedzenia jakiegoś tapas. Zwłaszcza że wszyscy diablo głodni :)

No dobrze, to teraz kilka cyferek i statystyk dot. mojego biegu. Tak prezentują się poszczególne międzyczasy:

źródło: Maraton Valencia

Drugą połówkę pobiegłem w 1:34:50 co stanowi jednocześnie mój półmaratoński PB. Pierwsza połowa tak po prawdzie to też stanowiła życiówkę. Muszę się w końcu przeprosić z półmaratonem i pobiec jakiś, bo od 2021 nie biegłem żadnego i te czasy nie korespondują kompletnie z faktyczną formą IMHO.

Wyszedł mi półtoraminutowy negative split. Średnie tempo 4:33. W stosunku do kwietniowego Hamburga, poprawiłem się o ponad 6 minut. Być może miał na to wpływ fakt, że pobiegłem ten wyścig w mocno amortyzowanym karbonie: Nike Vaporfly 3. Nie wiem na ile ta technologia przyśpiesza biegacza na moim poziomie. Coś  chyba daje, zwłaszcza w końcowej fazie biegu, czułem że cały czas mam świeży i sprężysty krok. Na pewno było to najbardziej komfortowe, maratońskie bieganie, jeśli pominąć fakt, że od 15go kilometra biegłem z małym kamyczkiem pod lewą piętą, co oczywiście skończyło się bolesnym odciskiem.

Napisałem kilka akapitów wcześniej że ten bieg miał swoją cenę. Zaraz po maratonie, w głowie układałem już kolejny, wiosenny start. Był wynik i była euforia! Ale jeszcze będąc w Hiszpanii, poczułem że "coś' zaczyna mnie rozkładać. W samolocie miałem już dreszcze, a przed nami jeszcze jedna przesiadka w Zurychu, a później 2 godziny samochodem z Berlina do Szczecinie. Ledwo nas dowiozłem, kolejnego dnia rano z największym trudem wstałem z łóżka. I następnego również. To było bardzo trudne kilka dni, które skutecznie obrzydziły mi ten wyjazd. Wraz z życiówką, przytargałem z Walencji covid i grypę. Dziś już, pisząc te słowa czuję się wyraźnie lepiej.

Maraton w Walencji to bardzo popularny dziś europejski kierunek. Ciągną tu ludzie  z całego świata, atmosfera do złudzenia przypomina tą z maratonów WMM. W biegu wzięło udział ponad 32.5tyś. biegaczy. W wielu miejscach doping był szalony (choć też zdarzały się na trasie miejsca puste). Charakterystyczne dla tego biegu (pewnie w innych hiszpańskich miastach jest podobnie) są zespoły bębniarzy. Praktycznie cały bieg rozgrywa się w rytmach bębnów, ledwo wybrzmią w uszach jedne a już drugie słychać gdzieś w oddali. Drugi znak rozpoznawczy, to zacieśnianie przez kibiców trasy biegu. Ma to swój urok, ale tak jak pisałem, bieg był bardzo ciasny a mieszkańcy Walencji nieco przeginali momentami pałę w tym zakresie. Aczkolwiek, w ogólnym rozrachunku jest to chyba bardziej na plus, w końcu bez kibiców to całe bieganie zawodów byłoby bez sensu.  

Na koniec chciałbym podziękować wszystkim którzy pomogli mi w czasie przygotowań, zarówno w zakresie treningu (zwłaszcza Bartek, Karol, Radek, Maciek) jak i doprowadzenia Achillesa do stanu niezłej używalności (Reha Team - p. Edyta i Przemek, dzięki!). Rodzinie (moje Dziewczyny, yay!) i Znajomym za doping i wytrzymywanie ze mną. Zwłaszcza na ostatnie kilka dni przed maratonem staję się mocno grumpy.

Wszystkim Biegaczkom i Biegaczom, startującym w Walencji gratuluję ukończenia i nabieganych wyników!

p.s. Na mój kanał Youtube wstawiłem film z tego biegu. Można obejrzeć go tutaj (klik, klik), zapraszam serdecznie!





Vamos!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz