poniedziałek, 30 września 2024

Wrzesień - podsumowanie

Wrzesień był chyba najbardziej intensywnym i obfitym w biegowe żniwa miesiącem w moim życiu! Działo się co nie miara i nie starczy jeden wpis (ani nawet dwa) aby to jakoś rzetelnie opisać. Na wszystko jednak przyjdzie czas, tak jak teraz jest czas na miesięczne podsumowanie!

Wrzesień  zaczął się u mnie z grubej rury, dokładnie w pierwszy dzień miesiąca nabiegałem nowy rekord w półmaratonie - relacja znajduje się tutaj. 45. PKO Półmaraton Szczecin obdarował mnie wynikiem 1:24:40 netto i 35. miejscem OPEN. No dobra, nie dał mi tego za darmo, musiałem sobie na to zapracować i wyrwać na trasie.


Dwa tygodnie później, w czasie próby stadionowej nabiegałem 38:26 na 10000m. Traktuję ten wynik jako nowe PB na 10km. To już drugi raz kiedy personal best ustanawiam z próby na tartanie. Startuję mało, nie zawsze możliwe jest znalezienie dobrych zawodów w odpowiednim dla mnie czasie, a od czasu do czasu coś nabiegać trzeba. Zwłaszcza że był to ostatni okres przygotowań do Maratonu Warszawskiego. 

A propos maratonu: wrzesień był miesiącem bardzo intensywnym jeżeli chodzi o przygotowania.  Pierwszy raz biegałem 30km długiego wybiegania (jeszcze w sierpniu) aby tydzień później pobiec rekordowy półmaraton (01.09.2024) i kolejny tydzień później doprawić kolejną trzydziestką, tym razem w formie OWB/WB2. A kolejny tydzień później zaaplikować sobie bieg na stadionie zakończony  rekordem na dychę!  Dało mi to w kość - trener Bartosz Nowicki informował mnie że po tym przyjdzie zmęczenie kontrolowane i faktycznie przyszło. Na dwa tygodnie przed najważniejszym startem w sezonie, czułem jak zeszła ze mnie ta biegowa świeżość, którą zawsze dotychczas emanowałem, na 2-3 tygodnie przed maratonem właśnie. Ale skoro Bartek powiedział że tak ma być to koniec kropka, tak ma być. Najwyżej spartolę moje najważniejsze w życiu zawody biegowe i będę mógł zwalić na trenera swoje niepowodzenia - uspakajałem się w duchu.

Przed maratonem moja waga zeszła rekordowo nisko: do 72kg. Nie pamiętam kiedy ważyłem tak niewiele. Ani kiedy ostatni raz miałem taki płaski i wyrzeźbiony brzuch (chyba nigdy). Fajnie jest pracować z trenerem :) Wszystko co dobre jednak się kiedyś kończy (mam nadzieję że brzuch nie) - wrzesień był ostatnim miesiącem przygotowań maratońskich i nasza współpraca, przynajmniej na jakiś czas, się kończy. 

We wrześniu przebiegiem łącznie 231 km. To chyba absolutny rekord jak na miesiąc będący jednocześnie okresem taperingu.

W połowie miesiąca zaczął się istnie emocjonalny rollercoster. Złożyłem aplikację kwalifikacyjną na przyszłoroczny Boston Marathon i szybko się okazało że mój "prawdopodobnie bezpieczny" czas 3:03:07 z Wiednia albo polegnie z kretesem albo będzie na żyletki.... w jedną bądź drugą stronę. Dużo emocji mnie kosztowało to oczekiwanie na wynik, tak dużo że postanowiłem postawić kreskę na Bostonie i skoncentrować się wyłącznie na Warszawie. Dla własnego dobra.

A jednak udało się! Tegoroczny cutt off 6:51, przeskoczyłem o całe...2 sekundy!!! Duża radość, choć nie taka jaką sobie wyobrażałem, setki razy projektując w głowie ten moment. Jak już w końcu przyszło co do czego,  nie miałem sił zdzierać gardła ani skakać pod sufit. To były naprawdę wyniszczające 2 tygodnie oczekiwania. Ale żeby nie kończyć tego wątku marudzeniem (może powinienem zmienić nazwę bloga na grumpy runner): kwalifikacja na Boston to spełnienie moich marzeń i jeden z 2 najważniejszych celów na ten rok. Mój trzeci Majorze, here I come!!!

Jeden cel spełniony a co z drugim? 29 września stanąłem na linii startu Maratonu Warszawskiego aby powalczyć o największe dotychczasowe biegowe wyzwanie: złamanie 3 godzin w maratonie. Tej imprezie poświęcę niebawem osobny wpis, teraz nie będę nikogo trzymać w napięciu i powiem tylko że udało się!!!!!! 2:59:42 netto to moja nowa życiówka w maratonie. Nie było łatwo, musiałem walczyć do samego końca, były momenty trudne i dla ciała i głowy ale udało się. Wyrwałem to. Jestem spełnionym maratończykiem.


I tak doturlałem się do końca września. Pisząc te słowa czuję zakwasy w udach po wczorajszym maratonie. Za moment biorę się za rezerwację lotów i noclegów. To jest całe pół roku czy nawet więcej, ale ceny nie będą stać w miejscu. Jupijaej, juppijao, dopchałem swój telewizor do biegowych zakamarków o których jeszcze niedawno nie odważyłbym się nawet pomarzyć. 



***










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz