Zastanawiam się czy jest sens podsumowywać kolejny miesiąc w którym nic się nie wydarzyło - przynajmniej z biegowego punktu widzenia. No dobra, raz pobiegłem i kilka razy poszedłem w góry. Pięta nadal dokucza. Koniec podsumowania.
Gdybyś jednak czytał dalej, no to tak w telegraficznym skrócie: 11 listopada pobiegłem w Goleniowie bieg na 10km, jak co rok. Jestem trochę zakładnikiem tej tradycji, sięgającej 2010 roku. Inaczej bym nie pobiegł. Planowałem przetruchtać, koniec końców pobiegłem w formie zabawy: trochę wolno, trochę szybko (nie na maksa) itd. Bieg bez znaczenia, wynik też. Następnego dnia pięta bolała mocno a ja miałem wrażenie, jakby 6 tygodni przerwy po wrześniowym maratonie właśnie poszło się jeb@ć...
To co dla mnie najcenniejsze z tej imprezy to start moich córek w biegach dziecięcych i młodzieżowych. Obie poradziły sobie super. Starsza zajęła dość wysokie miejsce na mecie. Młodsza została na starcie zablokowana przez przygotowujące się do swojego startu kolejne dzieci, przez co linię startu przekroczyła jako ostatnia, zostając daaaaleko w tyle za pozostałymi dziećmi. I nie poddała się tylko pobiegła bez kalkulacji, po drodze wyprzedzając dobrą połowę stawki. Nie, nie miejsce w tym biegu się liczy. Jestem dumny, że mimo przeciwności losu nie poddała się i poszła po swoje.
Znowuż mam wisielczy humor. Nie biegam (poza tym jednym biegiem) od 9 tygodni i wszystko mnie drażni. Trochę się wspinam na panelu co akurat jest plusem, bo jak biegam to nic innego ze sportów nie robię. A wspin jest dla mnie istotny. Nie tak jak bieganie ale jednak. Jest wiec czas na odbudowę wspinaczkowej formy, która nawiasem mówiąc, nigdy nie była super rokująca. Ale jakaś tam była. Więc działam trochę na tym polu. Bardzo rekreacyjnie, ale działam i jakieś tam cele i ambicje na nadchodzący sezon mam.
W listopadzie wyskoczyłem też w góry, trochę przewietrzyć głowę. Łącznie zrobiłem trzy wycieczki: jedną po tatrzańskich reglach na przetarcie po przyjeździe, jedną w Pieninach i jedna granią w Tatrach Zachodnich. W pierwszy dzień maiłem warunki zimowe, w ostatni w zasadzie letnie, przynajmniej na wywianej grani. Cieszę się z tego wyjazdu bo udało mi się domknąć kilka szlaków na których nigdy nie byłem (np. Pieniny) i kilka których nie pamiętam, lub szedłem przy zerowej widoczności, kiedyś.
W dalszym ciągu domykam ten cholerny neverk#rwaending story z okolicami prawego Achillesa. Niby jakiś progres jest, wciąż jednak ciągnie albo pobolewa, raz tu, raz tam. Robę jakieś ćwiczenie które zadał mi fizjoman. Ma być jedno ćwiczenie codziennie, no i jest. Dodatkowo trochę się rozciągam plus jakieś automasaże. Teoretycznie mam jeszcze czas, z końcem grudnia wyszłaby przerwa 12-13 tygodni i może faktycznie trzeba tyle dać dla świętego spokoju. Zwłaszcza że kwietniowy Boston i tak pobiegnę na większym lajcie i odchodzi presja wyniku. Niemniej, nosi mnie strasznie. A na wagę to nawet nie wchodzę.
Podsumowując: najbardziej cieszę się z powrotu do wspinu, krótkiego wypadu w góry no i faktu że zmieniają się odczucia w rehabilitowanej pięcie. Jak boli raz tu raz tam to chyba dobrze, bo przedtem bolało raczej w stałych punktach. W grudniu mam zamiar dalej się wspinać i rehabilitować nogę pod kątem biegania. Być może zrobię jakiś testowy trucht ale zobaczymy.
No to tyle ode mnie. Czuwaj!
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz