Długo zajęło mi przygotowanie tego wpisu. Po części wynikło to z faktu, że nie jest tak łatwo ochłonąć i przekuć w tekst te wszystkie emocje, które towarzyszyły mi w czasie tej podróży. Ale udało się! Szanowni Państwo, oto moja relacja z 129. Boston Marathon, zapraszam serdecznie do czytania!
Do Bostonu przyjechałem w piątek 18 kwietnia, pociągiem z Nowego Jorku. Muszę przyznać, że póki co, jestem fanem takiego rozwiązania. Podobnie jak w przypadku maratonu w Chicago w 2022 roku, a także jednodniowej wycieczki do Filadelfii w czasie tegorocznego wyjazdu, podróżowałem pociągami i bardzo sobie chwalę wygodę podróżowania oraz widoki za oknem.
Po przybyciu na Boston Back Bay Station, udałem się w kierunku HI Boston Hostel, zlokalizowanego w samym centrum Bostonu. Po zdaniu bagaży, od razu wybrałem się na Expo, znajdujące się przy Boyston Street, w pobliżu ikonicznej, bostońskiej mety. Z hostelu miałem do przejścia może z kilometr. Pod względem lokalizacji trudno sobie chyba wyobrazić lepszą miejscówkę niż ten hostel!
Idąc tak po odbiór pakietu, w oczy rzuciły mi się dwie rzeczy: pierwsza to mnogość ludzi w charakterystycznych pamiątkowych kurtkach biegowych, zarówno z obecnej jak i wcześniejszych edycji. Druga, to że Boston jest piękny! Bardzo zadbane, eleganckie miasto, zwłaszcza teraz gdy wszystko wokół kwitnie robi bardzo pozytywne wrażenie! No i jest przyjazne skalą, chociaż po NYC to chyba prawie każde miasto będzie ten warunek spełniać. Uff, ledwo idę, nogi bolą od bąbli jakich się dorobiłem, zwiedzając Nowy Jork jak obłąkany właśnie.
Całe szczęście że daleko nie mam. Ludzi w charakterystycznych kurtkach co raz więcej, widać już ikoniczną konstrukcję bostońskiej mety. Czuję że serce bije mi mocniej! Jestem w miejscu o którym marzyłem od dawna! Ludzie fotografują się na tle zarówno "bramy' jak i linii startowej wymalowanej na jezdni. Od razu też dostrzegam niewielki monument, upamiętniający ofiary zamachu w czasie maratonu w 2013 roku. Kilka osób stoi w zadumie, ktoś kładzie obok bukiet żółtych żonkili.
Po kilku minutach dochodzę do Expo. To jest naprawdę olbrzymia wygoda że wszystko tutaj jest zlokalizowane obok siebie i ma taki wręcz kompaktowy wymiar: meta, expo, sklepy oferujące oficjalny szpej maratoński oraz wszelkiego rodzaju usługi po biegu (grawer, poczęstunki, ręcznie pieczętowany plakat, etc), wszystko jest dosłownie obok siebie! Wow.
Expo znajduje się w dużym budynku konferencyjnym przy samej ulicy. Ale najpierw idę odebrać pakiet! Wolontariusze kierują nas do odpowiednich miejsc i po chwili jestem przy swoim stanowisku. Nie ma jeszcze dużych kolejek, wszak to dopiero pierwszy dzień expo. To co rzuca mi się w oczy to fakt że nie ma zbyt wiele stanowisk, przynajmniej dla strefy czerwonej i białej (pozostałe strefy są ulokowane gdzie indziej). Myślałem że będzie zdecydowanie więcej tego, ale o dziwo nie.
Wydanie pakietu w Bostonie to jest zupełnie inna bajka niż w przypadku moich poprzednich startów, gdziekolwiek indziej! Wolontariusze (łącznie 4 osoby na raz mnie obsługiwały) dosłownie celebrują moją obecność a samo wydanie przyjmuje wręcz postać jakiegoś rytuału. Wszystko w takim amerykańskim stylu. Pani która wydaje mi pakiet, opowiada że sama tu biegała kiedyś maratony, podobnie jak pozostałe osoby stojące obok. Chwilę pogadaliśmy, pani proponuje sama z siebie że zrobi mi zdjęcie z odebranym pakietem (nie nadaje się do publikacji). Etos sukcesu unosi się w powietrzu. Może przez chwilę go pochłonę, wszak marzyłem o tym momencie od dawna. Żarty żartami, ale naprawdę robi to meeega pozytywne wrażenie.
Mając w ręku pakiet maratoński, udałem się odebrać BIB na Boston5k. Tutaj wszystko załatwiłem błyskawicznie, czas teraz ustalić jaki tak naprawdę mam... rozmiar okolicznościowej koszulki :)
Nauczony doświadczeniem z Chicago, postanowiłem działać podstępnie i przebiegle. Tam, niczego nieświadomy, zamówiłem sobie jak zwykle L-kę. Potem ją przymierzyłem, zakładając na koszulkę w którą tego dnia byłem ubrany i nie wyłapałem że jest na mnie zwyczajnie za duża. Efekt jest taki że wisi od ponad dwóch lat w szafie, praktycznie nienapoczęta. Tym razem nie otworzyłem więc worka z T-shirtem który dostałem wraz z numerem (poprosiłem o M-kę), tylko profilaktycznie udałem się do punktu wymiany koszulek. Tam dowiedziałem się, że mogę sobie przymierzyć dowolny rozmiar koszulek założonych na manekiny stojące obok. I powiem Wam, że stałem tam dobre 20 minut, żonglując na przemian rozmiarami. Koniec końców, wyszedłem, pierwszy raz w życiu z koszulką w rozmiarze S. Wow. Człowiek uczy się przez całe życie.
Kolejny krok to hala targowa gdzie w pierwszej kolejności przyszło mi odwiedzić oficjalne stanowisko Adidasa. Tak jak nigdy nie kupuję za wiele z biegowych kolekcji (zwykle kończy się to jakimś niewielkim gadżetem albo dwoma), tym razem wiedziałem że wyjdę obładowany. Do tego miałem jakąś listę zakupową od 2 kumpli ze Szczecina :) No cóż, Boston ma niezły hype i tym razem ciężko byłoby mi się oprzeć. Kurtka (i nie tylko) tym razem być musi!
Kolejka do kasy, o dziwo, bardzo szybko postępowała. Po chwili byłem już obsłużony. Sprzedający przy kasach pytali biegaczy czy to ich pierwszy maraton tutaj i w przypadku pozytywnej odpowiedzi rozlegały się gromkie brawa wśród personelu i biegaczy stojących w kolejce. Mi też się oberwało :) Miłe!
Tutaj dodam, że jak się później okaże, zarówno targi jak i samo stoisko Adidasa odwiedzę jeszcze dwukrotnie w kolejnych dniach. To jedyny póki co maraton, gdzie targi odwiedziłem więcej niż raz. I w czasie jednej z takich eskapad, zostałem obsłużony przez Bogdana, Polaka z Miami który przyjechał tutaj specjalnie żeby być wolontariuszem tej imprezy!
W ogóle wolontariusze przyjeżdżają tutaj z całych Stanów! Tak jak dla nas biegaczy to wielki przywilej zakwalifikować się tutaj, tak dla wolontariuszy chyba też. W hostelu gdzie spędzę kolejne kilka dni zaczepi mnie pani, na oko ok 65 lat, która przyjechała z San Diego żeby być wolontariuszką. A kiedyś biegała tu maratony. Wow!
Ciekawostką dla mnie było to, że expo bostońskie nie jest jakieś bardzo duże, w porównaniu np. z Chicago. Do tego, oprócz Adidasa który jest oficjalnym partnerem biegu, próżno było szukać innych firm oferujących ubrania czy obuwie biegowe. Na expo miejsce mieli tylko partnerzy biegu. Pozostałe firmy, jeśli chciały to lokowały swoje stoiska poza targami, np. wynajmując lokal usługowy na te kilka dni, w bliskim sąsiedztwie targów. Dodam tylko że mówimy o dość prestiżowej, przynajmniej na moje oko, części Bostonu.
Po odebraniu pakietów oraz zrobieniu zakupów (kurtka, kilka czapek, koszulka, kilka kubków jakieś drobiazgi) i pokręceniu się po pozostałej części targów, udałem się do hostelu. Po drodze czerpałem atmosferę nadchodzącego biegu i nie spieszyłem się zbytnio. Odwiedziłem kilka sklepów które również oferowały różnego rodzaju atrakcje dla biegaczy, w porozumieniu z organizatorem imprezy Boston Athletic Association. Zaglądałem to tu, to tam, chcąc jak najwięcej wyciągnąć dla siebie z mojego pobytu tutaj. Każdy dzień, każda chwila jest na wagę złota!
Po powrocie do schroniska spędziłem trochę czasu z moimi room mates: Olivierem i Lukiem. Obaj jako nieliczni byli niebiegowymi (lub spokrewnionymi z biegaczami) gośćmi hostelu w tym okresie :) Cała reszta to biegacze, wolontariusze lub ich bliscy.
Następnego dnia, w sobotę, miał miejsce mój bieg w ramach Boston5k. Tak jak dla większości biegaczy, miał on dla mnie wymiar przedmaratońskiej przebieżki, głównie dla głowy. Taki breakfast czy tez shakeout run - jak kto woli. Nie śpieszyłem się w ogóle w tym biegu, zwłaszcza że czułem na nogach jeszcze odciski i dokuczał mi trochę Achilles. No i musiałem się oszczędzać przed maratonem przecież.
Zależało mi na tym biegu i udało mi się dość szczęśliwie na niego zapisać. Miało to miejsce w styczniu, a wszystkie miejscówki rozeszły się w mniej niż 20 minut. Dla wielu osób brak możliwości zapisu było sporym rozczarowaniem. Jeżeli kiedyś ktoś z Was znajdzie się w takiej sytuacji to śpieszę z informacją że w tym dniu odbywa się więcej podobnych biegów, może nie takiej skali ale niektóre np. z biegowymi influencerami (np. z Kofuzim), więc myślę że każdy znajdzie dla siebie coś wyjątkowego.
Sam bieg jest przyjemny i czuć przedsmak zbliżającego się maratonu. Największa frajda to tegoroczna nowość: meta maratonu bostońskiego! Dzięki tej zmianie w stosunku do lat poprzednich, mogłem dwukrotnie finiszować na Boyston Street i to faktycznie robi duże wrażenie!
Pozostała część biegu to po prostu przyjemny, przedmaratoński bieg. Na mecie otrzymałem m.in. pamiątkowy medal i koszulkę. Znowuż pojawiły się rozterki jaki rozmiar wybrać, na nieszczęście niektórych S-ki i XS-ki, rozeszły się w mgnieniu oka. i problem sam się rozwiązał. M-ka jest dla mnie też ok. Po biegu postanowiłem pozwiedzać trochę Boston.
Kolejny dzień to przede wszystkim odpoczynek. Cały czas czułem bolesne odciski na stopach i potrzebowałem dać nogom trochę luzu. Oczywiście trochę się pokręciłem po mieście ale bardzo symbolicznie. Wieczorem w hostelu odbyło się pasta party po którym wziąłem się za przygotowania przedstartowe.
W poniedziałek rano pobudka o 5:00. Z uwagi na maraton, w hostelu śniadanie zaczynało się pół godziny później. To jest naprawdę niesamowite, jak wielkie znaczenie ma ten bieg i na ile ile ułatwień można liczyć startując w Bostonie.
Po śniadaniu udałem się do pokoju dokończyć przygotowania. Miałem zagwozdkę w co ubrać się na czas przejazdu autobusem do Hopkinton oraz czas oczekiwania na start, już na miejscu. Pogoda zapowiadała się słoneczna, zdecydowałem się jednak na działanie zgodnie z planem, czyli opatulenie się w ciepłe ubrania, z którymi przed startem przyjdzie mi się pożegnać. A że nie lubię wyrzucać za bardzo rzeczy to do Bostonu zabrałem...stare narciarskie spodnie (nie mam pojęcia co robiły u mnie w domu :0) i różowy sweter mojej żony o którego istnieniu oboje nie mieliśmy pojęcia :)))) Mam nawet zdjęcie w pełnym outficie, ale postanowiłem nie publikować go nigdzie. Jak wiadomo, w internecie nic nie ginie :D.
Muszę przyznać że trochę na styk wyszedłem z hostelu. Niby zgodnie z rozpiską, pojawiłem się na wskazany czas dla mojej strefy startowej ale zapakowanie tych tysięcy biegaczy w autobusy musi zająć czas. Muszę jednak powiedzieć że wszystko szło płynnie. Mam też wrażenie że cały ten proceder cechowała duża elastyczność.
Przejazd z Boston Common do Hopkinton zajął ok. godzinę. Z ciekawości włączyłem GPS w zegarku - wyszło ok 65km dystansu. Praktycznie cała trasa do miejsca startu prowadzi autostradą.
Na miejscu, po wyjściu z autobusu, idąc z tłumem rozpoznawałem miejsca, które znałem z filmów ze sportowych kamer biegaczy, z wcześniejszych edycji. Po krótkim marszu doszedłem do dużej polany gdzie mnóstwo biegaczy czekało na swój start, siedząc na kocach czy foliach termicznych. Przed biegiem nastawiałem się że też spędzę na trawie ze dwie godzinki, tymczasem nic takiego się nie wydarzyło. Szybka toaleta i speaker wzywa moją falę do przechodzenia przez bramki, prowadzące do długiej, kilkusetmetrowej prostej, prowadzącej na start.
Wszystko dzieje się płynnie, nie mam poczucia jakiego utknięcia w zatorach. Po drodze mijam stanowiska z kremem do opalania w dużych pojemnikach, super sprawa że pomyślano nawet o takim szczególe (na trasie też będzie stanowisko np. z wazeliną) bo dziś zapowiada się upalny dzień! Niepotrzebnie brałem te ciepłe ciuchy na start ale kto mógł wiedzieć że tak się to wszystko potoczy :)
Na start dochodzę w zasadzie na ostatnią chwilę. To jest mój pierwszy maraton przed którym w ogóle w zasadzie się nie rozgrzałem. Żeby potruchtać, trzeba by było przejść przez barierki i biec chodnikiem, wzdłuż drogi prowadzącej nas na start. Nie miałem na to czasu i w sumie nie czułem wielkiej potrzeby. To nie jest bieg na życiówkę. Pomachałem trochę nogą na starcie, bardziej chyba dla zasady niż jakiegoś efektu i po chwili nastąpił start. Nie miałem nawet czasu żeby się specjalnie nacieszyć faktem że TUTAJ stoję i za chwilę zacznie się TEN bieg.
Start w Bostonie charakteryzuje się długim i bardzo stromym zbiegiem. Na filmach z kamer biegaczy nie widać że ten spadek jest aż tak stromy! Mimo że byłem przygotowany na zbieg bo analizowałem trasę kilkukrotnie w necie to zrobiło to na mnie wrażenie. Ta stromizna powoduje że nawet oszczędzając się na późniejsze kilometry biegu, lecę dość szybko a hamowanie jest obarczone pewnym wysiłkiem. Na pierwszych kilometrach trasa przede wszystkim deniweluje, więc tempo jest dość wysokie, aczkolwiek staram się go pilnować.
Dość szybko orientuję się że jest mi... niedobrze. Nie czuję się jakoś szczególnie w ogóle, cały mój pobyt w Stanach jest bardzo intensywny, mało jem, mało śpię a przygotowania maratońskie były o kant wiadomo czego potłuc. Przed samym startem zjadłem żel, kolejny planowałem na 7mym kilometrze, ostatecznie dopiero po 10tym się do niego zmuszam. Pomimo że nie czuję dnia konia, biegnę z lekkim zapasem sił. Trasa trochę buja, raz w górę, raz w dół, więc ciężko wyczuć jaki zapas warto sobie zostawić. Może biegnę ciut za mocno? Wraz z wytraceniem mocnych zbiegów na pierwszych kilometrach, tempo powoli przysiada ale jednocześnie jest to przeze mnie kontrolowane a nawet pożądane. Nie chcę się dziś zajechać. Jeżeli zmieszczę się w 3:30 to będę bardzo usatysfakcjonowany.
W okolicy 15-go kilometra czuję się już lepiej. Zdecydowanie lżej mi na żołądku, wracam więc powoli do żeli, choć i tak z pewnymi oporami. Planowałem zjeść ich bodajże 6, plus shot kofeinowy na końcowych kilometrach. W sumie to nie wiem ile ich zjadłem. W końcówce biegu na pewno zrezygnowałem z shota. Ani nie czułem potrzeby, ani siły żeby to w siebie wpychać. Wydaje mi się że nie zjadłem wszystkich żeli które miałem ze sobą, być może jakieś zgubiłem po drodze, bo na mecie nic mi zostało w kieszonce pasa. Nie dam sobie jednak nic uciąć że tak było. Dodatkowo zjadłem dwukrotnie po pół żelu Maurten, jakie były rozdawane na punktach odżywczych. Czy ma to jakieś znaczenie? Chyba tylko z uwagi na blackout jaki mnie dopadł w czasie biegu - pierwszy raz mi się zdarzyło w maratonie żebym nie wiedział ile przyjąłem odżywek :)
Na trasie jest bardzo dużo kibiców i doping jest rewelacyjny! Myślę że jego charakter i intensywność przebija odrobinę to czego doświadczyłem np. w Chicago. Są momenty, gdzie piątki przybijane z tłumem wyginają mi rękę do tyłu i hamują mnie wręcz! Słynny scream tunnel jest niesamowity, hałas wydzierających się kibicek jest okrutny, na prawdę idzie ogłuchnąć! Przybijam piątkę z każdą z dziewczyn która tam stoi, nie decyduję się jednak na żadne cheek kisses czy przytulańce, co stanowi pewnego rodzaju tradycję tego maratonu. Za bardzo śmierdzę - tak sobie tłumaczę w duchu i lecę dalej ;D.
Ileś kilometrów wcześniej decyduję się natomiast zatrzymać na moment, zamienić kilka słów i wziąć kawałek pomarańczy od kilkuletniej dziewczynki siedzącej na wózku inwalidzkim, która wraz ze swoim ojcem dopingowała biegaczy. Nigdy do tej pory nie robiłem takich rzeczy. Kiedy odbiegam, czuję że oczy zachodzą mi łzami.
Z ciekawostek: na trasie widzę sporo biegaczy z niepełnosprawnością wzroku, biegających z przewodnikami. Budujący widok. Nie widzę natomiast pacemakerów. Nie wiem czy Boston nie zapewnia wsparcia zajęcy dla amatorów ale rzucił mi się w oczy ich brak na trasie.
I tak mijają kolejne kilometry. Na szczęście dla mnie, dziś nie czuję odcisków na stopach. Pod tym względem jest super komfortowo. Staram się trzymać średnie tempo ciut szybsze niż 5min/km. Dziś jest ciepło i słonecznie, czuję powoli otarcia pod pachami (chyba pierwszy raz w życiu), dziękuję w duchu organizatorowi za te dyspensery z kremem do opalania. Co jakiś czas polewam wodą czapkę, czuję też powoli wysolenia na twarzy ale poza tym o dziwo, słońce nie przeszkadza mi zbytnio.
Boston oferuje bardzo gęsto rozstawione punkty nawadniania! Nie mierzyłem tego na trasie, mam jednak wrażenie jakby te punkty były oddalone od siebie o dwa, max. trzy kilometry! Wow, naprawdę, ten maraton jest dopięty na ostatni guzik i przemyślany w każdym calu!
Trasa maratonu, oprócz tego że jest trudna z uwagi na bardzo ostre zbiegi i mnogość mocnych podbiegów, jest dość specyficzna pod względem krajobrazowym. W przeciwieństwie do innych majorów, omija ścisłe centrum miasta, ba, w zasadzie to Bostonu w Bostonie jest tyle co kot napłakał! Nie jestem tym zdziwiony, piszę jedynie informacyjnie. To jest maraton który przede wszystkim łączy kilka mniejszych miejscowości i ma swój finisz w Bostonie. Biegnę wiec przez kolejne niewielkie miasteczka, od czasu do czasu trasa wbiega w las, gdzieniegdzie mijamy leśnie jeziora. Czasem mija nas pociąg po trakcji usytuowanej wzdłuż drogi. Miasteczka są zadbane a kwitnąca wiosennie zieleń dodatkowo uatrakcyjnia jej przebieg. Muszę jednak przyznać że osobiście najlepiej się czuję w wielkomiejskiej, ciasnej scenerii, przynajmniej jeśli chodzi o maraton.
Mniej więcej w okolicy połowy, zaczynają się podbiegi z których trasa słynie. Nie pamiętam który wydawał mi się najtrudniejszy ale prawdopodobnie było to jeszcze przed tzw. The Newton Hills i na pewno nie był to słynny Heartbreak Hill, który czeka na biegaczy w okolicach 32-33km. O ile na wcześniejszych podbiegach zwalniałem dość wyraźnie, to sam HH postanowiłem wziąć z rozpędu, ciesząc się tym że tutaj jestem, a nie biec asekuracyjnie. Być może walcząc przez cały dystans na maksa jego oddziaływanie jest bardziej wyraźnie ale teraz, miałem wrażenie że nie taki diabeł straszny. Zwłaszcza że od razu podbieg przechodzi w dziki zbieg i można wyregulować oddech i tempo.
Ostatnie ok. 10 km to przede wszystkim ostre zbiegi lub płaskie bieganie. Wbiegamy do Brookline i czuję że odzyskuję powoli tempo, które wg zegarka wynosi ok 4:57/km. To powinno wystarczyć aby zmieścić się w 3:30, choć czuję też że mam kłopoty z utrzymaniem koncentracji. Nie mam dziś w sobie tego zacięcia które udaje mi się w sobie wykrzesać (a może raczej wytrenować w czasie przygotowań) w przypadku biegów na życiówki. Czuję że moje słabe przygotowania maratońskie obejmują również sferę mentalną. Niemniej, trasa na tym etapie jest sprzyjająca szybkiemu bieganiu, doping kibiców jest cały czas obłędny a na horyzoncie zaznacza się co raz wyższa i gęstsza zabudowa Bostonu.
Końcowe kilometry samego Bostonu są mi znane. Olbrzymia reklama Citgo, umieszczona na dachu jednego z budynków oznajmia że czas jeszcze bardziej zacisnąć zęby bo to już naprawdę końcówka!
Widziałem przebieg tej trasy wiele razy w internecie, dwa dni temu biegłem w Boston 5k, gdzie ostatnie 2km prowadzą trasą maratonu, przebiegam pod wiaduktem z napisem "Boston Strong" i wiem że przede mną już tylko Commonwealth Ave, jedno mini "siodło" pod wiaduktem, dwa zakręty i kilkaset metrów TEGO zjawiskowego finiszu! Tak, o ile sama trasa pod względem turystycznym nie robi na mnie większego wrażenia, o tyle końcówka wzdłuż Boyston Street jest O-B-Ł-Ę-D-N-A. Muszę jednak podkręcić tempo, jeszcze nie czas na świętowanie!
Teraz jednak zatrzymam się z moją opowieścią. Zapomnijmy na moment o Boyston Street, o tych tłumach kibiców zdzierających gardło, o majaczącej w oddali, lecz coraz wyraźniej niebiesko żółtej bramie mety maratonu. O tym wszystkim co dzieje się wokół mnie oraz w mojej głowie. Wróćmy na moment do moich przedstartowych przygotowań.
Od momentu kiedy we wrześniu 2024 roku połamałem 3 godziny w Maratonie Warszawskim, moja forma pikowała nieuchronnie w dół. Wynikało to z faktu że musiałem poddać się zaplanowanej już wcześniej przerwie rehabilitacyjnej, o której pisałem na blogu wielokrotnie (ziew). Szkoda mi było bardzo, ponieważ walka o wynik będąc w szczytowej formie, tu w Bostonie byłaby czymś absolutnie wyjątkowym. Nie było jednak takiej możliwości, wiedziałem o tym od dawna. Nawet zacząłem cieszyć się na myśl o tym że reżim treningowy w takim wypadku będę mógł poluźnić i typowy przedstartowy tapering poświęcić na rzecz zwiedzania USA przed startem, ile dusza zapragnie. Powtarzałem sobie że nie ma dla mnie takiego znaczenia czy nabiegam 3:15 czy 3:45, że nic to nie zmieni. Dodatkowo mogłem wziąć na trasę kamerę GoPro, bez dzielenia w myślach włosa na czworo: czy to wpłynie negatywnie na mój wynik czy nie. Po cichu jednak zależało mi na tym aby zmieścić się w 3:30. Ten próg ma dla mnie jakiś szczególny wymiar. No i chciałem mimo wszystko wiedzieć, jak bardzo moja forma spadła w stosunku do wrześniowego piku.
Ok, to wracamy z powrotem do biegu, akcja, kamera jazda! Przede mną już tylko meta, ostatnie kilkaset metrów (jej, ale ta prosta jest dłuuuuga!) powinno się udać, jeszcze tylko trochę przycisnąć, to jest naprawdę końcówka!
Na kilkadziesiąt, może sto metrów przed metą przypadkowo wyłączam kamerę z którą biegnę w ręku i wszystko nagrywam. K#rwa mać, nie mam już czasu żeby coś z tym zrobić, dodatkowo kątem oka widzę na zegarku że zostało mi kilka sekund do pełnej 3:30:00. Nie mam szans się zmieścić, jak to się w ogóle stało?? Momentalnie uchodzi ze mnie powietrze. Próbuję jeszcze włączyć tą kamerę ale już po ptakach. Na metę wpadam w czasie 3:30:07 i jestem podwójnie zły. Próbuję sobie tłumaczyć że to naprawdę nie ma znaczenia ale kurczę, jednak ma. Cenna nauka, czuję że sam siebie zrobiłem w jajo tymi deklaracjami że czas jest dla mnie dziś nieistotny. Niby niczego nie zmienia, fakt ale teraz, będąc za linią mety uwiera mnie to bardzo. Nosił wilk razy kilka, łamiąc różne progi na żyletki, np. cutoff time na ten bieg o całe...2 sekundy, to teraz ponieśli i wilka. Może to dobrze. Wiedziałem że kiedyś może przyjść taki dzień że nie zmieszczę się o włos. To też cenne doświadczenie. Doceniam więc wszystko co dostałem od losu, niemniej chwilę mi zajęło przetrawienie tego.
Najbardziej szkoda mi tej wyłączonej kamery! Kurde, WTF?? Niby to tylko końcówka ale jak ważna! Po przekroczeniu linii mety, odwracam się i stoję jeszcze przez chwilę aby nacieszyć się widokiem finiszujących biegaczy i nagrać chociaż te parę sekund. Na szczęście pozostała część tego biegu nagrana jest jak należy, mam więc materiał który niebawem postaram się skleić w całość i wrzucić tutaj.
Za linią mety czuję się nieźle, zważywszy na to że przebiegłem właśnie przebiegłem maraton w niezłej lampie. Kondukt biegaczy, a ja wraz z nim, kieruje się w stronę wolontariuszy z medalami. Po drodze dostaję na plecy pelerynę termiczną. To dobrze, bo o ile na trasie słońce operowało wyraźnie, to na mecie, jak na złość zrobiło się trochę pochmurno. W końcu mam swój wymarzony medal, jest przepiękny! Wolontariusze gratulują nam a ja staram się podziękować jeśli nie każdemu z osobna to sporej ich liczbie za czas i pracę jaką poświęcili dla nas, biegaczy. Po drodze dostanę jeszcze wałówę w postaci wody, izotoników i przeróżnych przekąsek. To dobrze. Jestem głodny choć jest mi też trochę niedobrze. Ale to normalne.
Przy depozytach spotykam Przemka, biegacza którego poznałem w hostelu. Rozmawiamy przez chwilę po czym udajemy się razem w kierunku Botanic Garden i Boston Common. Spędzamy tam trochę czasu na odpoczynek i chłonięcie atmosfery. Wraz z nami są tu tysiące maratończyków ich bliscy! W którymś jednak momencie rozstajemy się. Przemek chce jeszcze pofotografować to i owo a ja chcę przejść się po mieście i chłonąć atmosferę. To dla mnie kolejna nowość jeżeli chodzi o maratony: do tej pory raczej nie miałem aż tak silnej potrzeby tkwić po biegu w okolicy mety. Boston zaiste pod wieloma względami jest wyjątkowy.
Na przykład w aspekcie gościnności. Na każdym kroku kibice nas częstują różnymi smakołykami - na trasie czy przed samym maratonem, jeszcze w Hopkinton. Zarówno przed jak i po biegu co rusz trafiam na różnego rodzaju inicjatywy, mniejszego lub większego kalibru. Darmowa pizza dla biegaczy, degustacje piw, izotoniki, różnego rodzaju gadżety - to coś, czego uświadczymy w wielu miejscach nieopodal mety. W tymczasowym sklepie Brooks, oprócz poczęstunku dostaję m.in. szalik który w tamtym momencie robił naprawdę mega robotę bo było mi już naprawdę chłodno! Nie mówiąc już o grawerze medalu który nieodpłatnie tam wykonywano. Zresztą nie tylko tam. Następnego dnia, kilka innych miejsc będzie świadczyć tego typu usługi, m.in. Tracksmith gdzie można odebrać pamiątkowy plakat z ręcznie wybitym pieczęciami czasem biegu. Fajna sprawa. W tym samym miejscu można też zlecić wykonanie pamiątkowego ręcznego haftu, wow! I takich miejsc na mapie biegowego Bostonu jest więcej.
Po jakimś czasie kręcenia się po okolicy decyduję się na powrót do hostelu. Na miejscu jest impreza zorganizowana przez hostel, na cześć ukończenia biegu. I znowu poczęstunki! I jakaś loteria z nagrodami. Wow! Nie wziąłem jednak udziału w imprezie. Potrzebowałem trochę czasu aby doprowadzić się do porządku po biegu i party jakoś mi umknęło. Nie miałem też siły iść i świętować na mieście. Dziś, pisząc te słowa nie pamiętam już czy tego dnia wydarzyło się jeszcze coś wartego wyłuszczenia. Być może wynika to z faktu że emocji tego dnia miałem w opór. A może po prostu byłem zmęczony.
Następny dzień po maratonie poświęcam na dalsze zwiedzanie Bostonu i Campbridge. Dzień rozpoczynam od odebrania pamiątkowych plakatów ze wspomnianego Tracksmith oraz Bandit. Kiedy przechodzę nieopodal mety, ta w większości jest już rozebrana. Trochę zrobiło mi się smutno na sercu że to już koniec. Z drugiej strony rozpiera mnie duma. Tak, duma bo to wieloletnie marzenie o Bostonie jednak udało mi się przekuć w rzeczywistość a teraz stanowi już miłe wspomnienie.
Żeby było śmiesznie, odciski, które łaskawie postanowiły odpuścić mi w dzień maratonu, dziś wróciły na swoje miejsce. Ale ogólnie to nie mogę powiedzieć żebym ten "dzień po" dawał mi jakoś specjalnie w kość. Nawiasem mówiąc, tego dnia spełniłem jeszcze jedno swoje małe biegowe marzenie ale o tym wspomnę w innym wpisie, już niebawem, także stay tuned ;)
To był dla mnie wspaniały maraton. Może nie referencyjny, z uwagi na trudną trasę i taki małomiejski jej charakter ale Boston udowadnia, że pod wieloma względami jest jedyny w swoim rodzaju. Tradycja, gościnność, perfekcyjna organizacja i wszechobecny szacunek dla biegaczy, którym udało się zakwalifikować do biegu to znaki firmowe tej imprezy.
Może jeszcze tylko z kronikarskiego obowiązku wspomnę że drugą połowę pobiegłem wolniej od pierwszej o 01 min.18 sek. Czyli może trochę początek przepaliłem a może w końcówce nie dopaliłem. Albo jedno i drugie. Albo i bez znaczenia.
Na tym kończy się moja relacja. Pozostałe dni które spędziłem zarówno w Bostonie jak i wcześniej w NYC i Filadelfii, postaram się opisać w osobnych postach. Zwłaszcza że było w nich trochę biegowych akcentów.
Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do tego że strącenie trzeciej gwiazdy WMM z nieba stało się faktem. Moim biegowym i blogowym Inspiratorom. Biegowym Partnerom. Rodzinie i Znajomym. Przemkowi z Wróblewski Fizjoterapia. Wszystkim którzy trzymali za mnie kciuki, podtrzymywali mnie na duchu, pisali że oglądają transmisję lub śledzą w aplikacji.
Szczególne podziękowania dla Trenera Bartosza Nowickiego, bez którego pomocy nie byłoby tego biegu. Bartek przygotował mnie m.in. do biegu kwalifikacyjnego (Wiedeń 2024), który dał mi upragnione miejsce na starcie.
Dziękuję również moim trzem Dziewczynom za wsparcie, zrozumienie, cierpliwość, za doping. Dedykuję Wam mój Boston, bo bez Was nie byłoby niczego.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz