piątek, 26 kwietnia 2024

41. Vienna City Marathon - relacja

Auuu, Wiedeń zdobyty! Takiej odsieczy nie powstydziłby się sam Jan III Sobieski!!! Po piętnastu tygodniach przygotowań misja została wykonana! Zapraszam do relacji ze startu w 41. Vienna City Marathon.

Do Wiednia wybrałem się samochodem. Na miejscu spotkałem się z moim kolegą Michałem, który we własnym zakresie przyjechał do Wiednia z Krakowa. Bardzo mnie tym ucieszył bo we dwóch zawsze raźniej.

W piątek rano wyjechałem ze Szczecina. Do bagażnika wrzuciłem rower, co było pomysłem Michała i okazało się strzałem w dziesiątkę. Dzięki temu, zatrzymałem się na 2 godzinki i popedałowałem nieco po Dreźnie, co stanowiło wspaniały odpoczynek aktywny dla zmęczonych podróżą nóg. No i mogłem zobaczyć ciut więcej niż na piechotę. 

Drezno, Stare Miasto

Zabranie kozy ze sobą to był świetny pomysł!

W pierwszej części podróży, w ramach podbudowy morale, słuchałem różnych energicznych kawałków - muzyki z Rockiego, spagetti westernów, RATM, Flapjack, Taylor Swift i te sprawy. W drugiej, rozbolała mnie głowa od nadmiaru decybeli i resztę drogi pokonałem już w ciszy.

Wczesnym wieczorem zameldowałem się w hostelu w Wiedniu. Michał już czekał na mnie. Po podróży nie miałem siły na jakieś intensywne zwiedzanie ale wypadliśmy na szybką pizzę.

W sobotę rano, po śniadaniu, wzięliśmy rowery i pojechaliśmy odebrać mój pakiet startowy. Expo znajdowało się w Marx Halle i muszę przyznać, zrobiło na mnie dobre wrażenie. Odebrałem pakiet, pokręciłem się wśród stoisk wystawców, zrobiłem jakieś niewielkie zakupy i pojechaliśmy do centrum miasta.

Wiedeńskie Expo jest całkiem spore 
i ma dużo do zaoferowania

Kaweczka & kanapeczka na Graben.
Trochę zimno a zaraz jeszcze nieźle nas zlejczy...

Ok. godziny 17tej lub 18tej byliśmy z powrotem w hostelu. Oczywiście przedtem pozwiedzaliśmy centrum, zjedliśmy lunch nieopodal katedry a po drodze zlało nas deszczem. Dzięki rowerom, udało nam się pokonać ponad 20km po Wiedniu bez szkody dla ciała, w kontekście zbliżającego się biegu.

Wieczorem poszliśmy na obiad do tureckiej restauracji. Ryzyk-fizyk, ale ja mam żołądek ze stali, przynajmniej póki co ;). Profilaktycznie jednak, zamówiłem możliwie łagodnie doprawione danie. Następnie powrót do pokoju, przygotowanie szpeju na bieg i luluś o 22.00.

Tradycyjnie, przed biegiem nie mam weny na układanie
rzeczy startowych tylko zwijam je w kupę i kładę przy drzwiach.
To chyba forma radzenia sobie z przedstartowym stresem.

Rano pobudka o 5:45, prysznic, śniadanie i przygotowania do wyjścia. O 7:05 byłem już w u-bahnie i po kwadransie jazdy, zameldowałem się na starcie. 

Czasu do startu było więcej niż sporo, pokręciłem się więc trochę po okolicy a potem wziąłem za rutynowe czynności startowe. Czyli 5x kibel, przebranie w strój startowy, oddanie depozytu, rozgrzewka. I tak minął mi czas, udałem się na start. Czekając na rozpoczęcie biegu, dowiedziałem się że Polacy stanowią bodajże 7-mą najliczniej przybyłą nację, co Organizator uczcił puszczeniem fragmentu jakiegoś utworu disco polo. Dla porównania, 10-tym Amerykanom puszczono Metallicę :D. Na podium tej kwalifikacji znaleźli się Austriacy, Niemcy i Włosi. Punktualnie o 9.00 wystrzelił starter. Po ok. 2 minutach od startu elity, udało mi się rozpocząć bieg.

W Prater Park trasa prowadzi po historycznej pętli
Eliuda Kipchoge - INEOS 1:59, fot. Sportograf

Trasę maratonu określiłbym jako szybką. Nie jest to tzw. "stół" jak trasy w Walencji czy Chicago ale uważam że jest sprzyjająca biciu życiówek. Pierwsza połowa biegu jest szybka i obfita w długie zbiegi. Podbiegi z kolei, mimo że osiągają punkt maksymalny na trasie, nie są tak odczuwalne z uwagi na ich łagodny charakter i zapas sił jakim przychodzi nam dysponować. W drugiej części biegu, mimo że profil wskazuje płaską i szybką trasę, pojawia się trochę mini podbiegów które zwalniają i wybijają z rytmu, zwłaszcza biegnąc ostatnie kilometry na dużym zmęczeniu. Mam tutaj na myśli przede wszystkim mostki, które przyjdzie nam pokonywać. Trzeba na nie wbiec, nierzadko wychodząc bezpośrednio z zakrętu,  tutaj mam świadomość że trochę sekund straciłem. No i sama końcówka ciupkę pnie się w górę. Ogólnie rzecz ujmując, trasa jest jednak zdecydowanie na plus.

trasa maratonu, materiały Organizatora

profil trasy, źródło: Garmin Connect

Pogoda wyraźnie dopisała w dniu zawodów. Rano termometry wskazywały ok. 3 stopni Celsjusza ale w pełnym słońcu temperatura odczuwalna była zdecydowanie wyższa. Nie zdecydowałem się na singlet, postawiłem na t-shirt, ale spodenki już miałem zdecydowanie letnie i to był dobry wybór. Podobnie jak rezygnacja z rękawków, które przez chwilę rozważałem - zważywszy że dzień wcześniej lało jak z cebra i było ryzyko naprawdę nieciekawej pogody. Miejscami trochę wiało, ale nie był to czynnik który bardzo utrudniał bieganie, choć na pewno jakiś tam wpływ miał. Na szczęście, trasa w Wiedniu jest mocno osłonięta budynkami i wysoką zielenią, i to uważam, jest jej bardzo duży plus, zwłaszcza że kwietniowa pogoda potrafi płatać figle w obie strony.

fot. Sportograf

fot. Sportograf

Przed startem rozważałem pobiec negative split na sub 3:05. Ostatecznie nie zdecydowałem się na takie rozwiązanie. Dlaczego? Już wyjaśniam. 

Po pierwsze, w mojej ocenie, strategia NS przede wszystkim sprawdza się super kiedy biegniemy na styk (np. zależy nam aby połamać 3:30 i wynik 2:29:59 bierzemy w ciemno) a także kiedy nie do końca znamy nasz organizm. NS to również dobre rozwiązanie na trudniejszych maratońskich trasach. Stanowi doskonały bezpiecznik: jeśli tempo jest za mocne to zapewni względnie miękkie lądowanie a jeśli jesteśmy dobrze przygotowani  to i tak urwiemy co nasze w drugiej połowie.  Wydaję mi się jednak, że w przypadku zbyt asekuracyjnego tempa w pierwszej części, nie wyciśniemy optimum w drugiej. Chyba że wprowadzimy korekty w czasie biegu. I wtedy zaczyna się bieg na wyczucie.

Po drugie, jeśli biegniemy na styk, to przyjdzie nam biec "w niedoczasie" przez większość dystansu. Bywało tak, że do końca musiałem drżeć o wynik, wybiegany negativem, co przy dużym zmęczeniu fizycznym, jest też katorgą dla głowy. Świadomość że nie tylko musisz trzymać tempo ale jeszcze przyśpieszać nie zawsze działała na mnie motywująco. A muszę zaznaczyć, że potrafię być konsekwentny w działaniu i nie podpalam się raczej kiedy pojawiają się komplikacje.

Po trzecie, w moim wypadku, łamanie na styk 3:05 mogłoby nie wystarczyć w kontekście kwalifikacji na Boston Marathon 2025 dla mojej kat. wiekowej (3:10 dla M40-44). A to był mój cel nadrzędny. Pobiec minimum na poziomie tegorocznego cut off time czyli w ok. 3:04:30 i urwać ile się da z tego czasu. Obserwuję wyraźny wzrost zainteresowania wśród biegaczy maratonami WMM i myślę, że te minima w następnych edycjach biegów będą coraz bardziej wyżyłowane, wydłużonym cut off time właśnie lub zaostrzeniem progów kwalifikacyjnych. 

Po czwarte, już od maratonu w Chicago włącznie, staram się biegać na wyczucie. Przed startem rozpisuję sobie minimalne międzyczasy jakie powinienem osiągnąć z uwzględnieniem niewielkiej straty w pierwszej części biegu (czyli NS), ale nie trzymam się ich sztywno tylko słucham organizmu. Tam wyszło praktycznie idealnie równo (12 sekund różnicy między połowami). Kolejny Hamburg trochę przepaliłem i wyszedł ponad dwuminutowy positive split, na dość bujającej trasie. Valencia super płaska dała półtoraminutowy negative. W każdym z tych przypadków biegłem na odczucie i to czy wyszło szybciej czy wolniej w drugiej części biegu nie było zamierzone. I w każdym z tych biegów osiągnąłem wynik życiowy, czasem wręcz zaskakująco, jak na oczekiwania, wysoki. Dodam jeszcze, że przed każdym z tych biegów opierałem przedstartowe prognozy przede wszystkim o czasy jakie osiągałem w treningu. Być może pobiegnięcie półmaratonu na 3-4 tygodnie przed docelowym startem maratońskim, zawężałoby prognozowany wynik, ale ja opierałem się przede wszystkim o drugi zakres (WB2) i treningową "dychę".

Po piąte, zapomniałem sobie rozpisać minimalnych międzyczasów jakie powinienem osiągać na poszczególnych odcinkach biegu. Powtarzałem więc je sobie w myślach w metrze, jadąc na start. Pełna profeska :)

Po szóste, biega się tak jak pozwalają dyspozycja i warunki. Uważam że doświadczenie jakie zebrałem w poprzednich startach pozwala mi na takie podejście do tematu. W pierwszej połowie biegu kontrolowałem tętno. Jak czułem że warto wprowadzić jakiś mikro odpoczynek (np. na ostrych zbiegach) to to robiłem. Gdy intuicja podpowiadała mi aby wykorzystać okoliczności i urwać co nieco to urywałem. I żeby nie było nieporozumień: nie jestem przeciwnikiem NS, wręcz przeciwnie. Za dużo było niewiadomych przed startem i stąd też decyzja o odstąpieniu od sztywnego trzymania się międzyczasów. Po prostu skorzystałem z innego narzędzia jaki był dostępny w "warsztacie".

Pierwsza połowa w 01:31:16,
druga 35 sekund wolniej

Postrzegam maraton jako sztukę szukania kompromisu, optymalizacji wszystkich elementów celem osiągnięcia jak najlepszego wyniku i trzeba to robić na bieżąco. Na pewno jakieś błędy popełniłem. Był moment, że czułem w drugiej połowie trudy biegu, jeszcze przed 30-tym kilometrem. Starałem się wtedy reagować. Czasem lekko zwolniłem, czasem zamieniałem kolejnością lub przyśpieszałem przyjmowanie żeli. Łącznie zeżarłem ich 7, w tym 3 z kofeiną. Wspomniany już bieg w Hamburgu, gdzie ewidentnie pobiegłem pierwszą połowę za szybko a i tak udało mi się uratować bieg (uff, strach miał wielkie oczy wtedy) tutaj stanowił dla mnie bardzo cenne doświadczenie.

fot. Sportograf 

Jeżeli dobrze pamiętam, to najtrudniejsze chwile towarzyszyły mi od ok. 38km i trwały do samego końca biegu. Powiedzenie że w maratonie "ostatni kilometr się nie liczy", w tym przypadku nie odnalazło odzwierciedlenia :). Do końca było mi trudno, ale na niebieskim, dwustumetrowym dywanie, udało mi się wykrzesać jeszcze siły aby przyśpieszyć i jeszcze jakąś sekundę urwać. Dodatkowo, mniej więcej od 35-go kilometra wiedziałem że jeśli nie zegnie mnie jakoś wyraźnie, to przynajmniej ten cel minimum nabiegam. To trochę uspakajało psychikę. Ostatecznie nabiegałem czas netto 3:03:07. Cel  prawdopodobnie został osiągnięty. Ten wynik daje mi zapas 6'53'' nad bostońskim minimum kwalifikacyjnym dla M40-44. W zeszłym roku gwarantowałby mi start z prawie półtoraminutowym zapasem (cut off time na Boston 2024 wynosił 5'29''). Czy w tym roku wystarczy? Dowiemy się w okolicy sierpnia.

fot. Sportograf

Prater Park, okolice 36-37km, fot. Sportograf

Jeżeli chodzi o odczucia to myślę że był to mój najtrudniejszy, dotychczasowy maraton. Nie mam tutaj na myśli biegów gdzie przydzwoniłem w ścianę i musiałem drastycznie zwolnić i zrezygnować z pierwotnego celu (Dębno, Szczecin), tylko takie zawody gdzie biłem się do końca o wynik.  Miałem świadomość że walczę tutaj o każdą sekundę i na ostatnich kilometrach była to dla mnie istna tortura - zarówno fizyczna jak i psychiczna. Tutaj chciałbym podkreślić jedną rzecz: w mojej ocenie, w wyniku trudniejszych niż w przeszłości przygotowań, przesunęła się moja wytrzymałość biegowa, zarówno w sferze fizycznej jak i mentalnej. Zaobserwowałem to już w czasie ostatnich tygodni treningów do tego maratonu. 

Ostatnie 2 kilometry to bieg w niesamowicie głośnym, 
obustronnym szpalerze kibiców, fot. Sportograf

Po przekroczeniu linii mety byłem szczęśliwy ale też ledwo trzymałem się na nogach. Znalazłem sobie jakąś barierkę i położyłem się na niej ale szybko przegonił mnie wolontariusz, upewniając się najpierw czy wszystko ze mną ok. Tak, alles klar, podziękowałem i poszedłem dalej. Przybiłem piątki z kilkoma biegaczami i odebrałem pakiet regeneracyjny w postaci reklamówki z napojami, owocami, batonikiem, magnezem w tabletce i czymś tam może jeszcze. Medal od kilku minut dyndał mi na szyi, a ja chwiejnym krokiem kierowałem się ku wyjściu ze strefy. Udało mi się też wepchnąć w siebie jabłko, wypiłem izotonik, odpocząłem chwilę gdzieś w kąciku, po czym skierowałem się  odebrać swój depozyt. Chwilę później, pisząc do rodziny i znajomych jak mi poszło i czytając wiadomości od nich rozryczałem się jak dziecko.

Ostatnie metry!! fot. Sportograf

Wspomnę teraz o olbrzymiej roli tych którzy trzymają za nas, biegaczy kciuki. Od kibiców na trasie, którzy dopingowali mnie po imieniu, po moich bliskich, rodzinę, przyjaciół, znajomych. Świadomość że są ludzie w Polsce, którzy siedzą w tej chwili przed telefonami z aplikacją pokazującą moją aktualną pozycję na trasie lub przed internetową relacją live, powodowała że nie mogłem odpuścić nawet na chwilę. Ostatnie kilka kilometrów biegu było trudne, niby normalna sprawa, ale tym razem chyba było jeszcze trudniej niż zazwyczaj. I kiedy psycha kruszała, przypominałem sobie że oni mi dopingują. Żona, Teściowie, moja Mama, w ogóle rodzina a także znajomi, zarówno biegający, jak i nie biegający dzwonili do mnie przed startem lub pisali w komunikatorach że trzymają kciuki, że "ma być k@rwa ogień", że na pewno się uda. Że będą oglądać.  Nawet teraz, pisząc te słowa, ściska mnie w gardle. Po biegu dostawałem od ludzi screeny z moim wynikiem z oficjalnej aplikacji. Dziękuję Wam za to. Wielka sprawa dla mnie.

Złoty, a skromny...
fot. Sportograf

Do biegu przygotowywałem się z pomocą trenerską Bartka Nowickiego. O jej formule napisałem dwa słowa w poprzednim poście, podsumowującym przygotowania. Teraz napiszę tylko, że bez tej pomocy nie byłoby tego wyniku. Pewnie zanotowałbym jakiś progres, ale jestem pewien że urwanie ponad 9 minut, byłoby niewykonalne. Bartek, bardzo Ci dziękuję za czas i pomoc, zwłaszcza że nie musiałeś mi pomagać, mając na uwadze Twoje inne obowiązki i sprawy. Czapki z głów przed Panem Trenerem!

Podziękowania dla Maćka i Radka za mentalny suport i cierpliwość (ile k..., można słuchać o bieganiu!?). Dla Karola za wspólne treningi, kontakt do trenera i fachową pomoc technologiczną :). Dla Hani za owocne, biegowe rozmowy i kilka cennych wskazówek.

Dla Michała za wspólny super weekend.

Dla Małżonki za cierpliwość i nieocenione wsparcie 24/7. A potrafię być wredny, zwłaszcza ostatnie dni przed startem.

Napiszę jeszcze, że organizacyjnie uważam Vienna City Marathon za bardzo udaną imprezę. Było kilka niedociągnięć ale nie chcę się nad tym pastwić. To chyba była najpiękniejsza maratońska trasa w Europie, którą do tej pory biegłem. Turystycznie tylko Chicago zrobiło na mnie większe wrażenie, ale ja jestem zafascynowany wielkimi miastami USA. Pod względem atmosfery też oceniam tą imprezę dosyć wysoko. Kibiców pojawiło się naprawdę dużo a doping był świetny.

Dziś z Michałem nie bierzemy jeńców B-)

Po maratonie spotkałem się z Michałem i przez kolejne kilka godzin kręciliśmy się po Wiedniu. Trzeba było rozmasować nogi i nie ma lepszej opcji niż pomaratoński sightseeing. No i w końcu mogłem ojżreć wielkiego burgersa i wychylić kufel piwa. Chyba zasłużyłem :)

Następnego dnia czekała mnie droga powrotna do domu. Po śniadaniu w Maku (heh, po maratonie zero hamulców) zbiliśmy z Michałem piątki i każdy pojechał w swoją stronę. Po drodze zatrzymałem się na 2 godzinki w Pradze, coby wypić kaweczkę na rynku, a potem już hajda na Szczecin!

kawa w Pradze, marzyłem o tej chwili


***


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz