piątek, 6 stycznia 2023

Moje bieganie w USA 2022 cz. II: relacja z pobytu w Chicago, czyli Jake & Elwood Tour

Od dawna chciałem odwiedzić Chicago. Udało mi się spełnić to marzenie przy okazji startu w Bank of America Chicago Marathon 2022. Jeżeli macie ochotę na krótką relację z tego kilkudniowego pobytu to zapraszam serdecznie!

W tym wpisie, wbrew nagłówkowi nie będę zbytnio się koncentrował na bieganiu. Niemniej, wyjazd do Chicago podyktowany był przede wszystkim startem w maratonie i siłą rzeczy cały nasz pobyt był podporządkowany mojemu biegowemu hobby. W relacji z maratonu (klik) skupiłem się na aspektach biegowych, teraz napiszę kilka słów na temat samego pobytu.

Do Chicago dotarliśmy pociągiem z Nowego Jorku (relacja z pobytu tutaj) parę minut po 10tej rano. Podróż zajęła nam ok. 20 godzin. Przed wyjazdem obawialiśmy się z żoną tak długiej podróży. Chcieliśmy jednak spróbować, raz że to jakaś odskocznia od samolotu, dwa że coś tam pewnie przez okno da się zobaczyć.  I rzeczywiście dało się. A przy okazji, o dziwo, wyspaliśmy się :) 

Śniadanie nie urywało ale kawa była spoko :)))))

Już na miejscu, zostawiliśmy bagaże w przechowalni w Union Station i udaliśmy się do wyjścia. Po drodze obowiązkowo musieliśmy się zatrzymać przy schodach w holu głównym, obecnych w powszechnej świadomości w dużej mierze za sprawą filmu The Untouchables z Kevinem Costnerem. Gangsterzy, prohibicja, toczący się w dół dziecięcy wózek, strzelanina, yeah! Aż przeszły nas ciarki! Do holu prowadzi kilka klatek więc na wszelki wypadek obskoczyliśmy je wszystkie :)

Z Union Station skierowaliśmy się w stronę Millenium Park, co oznaczało przecięcie piechotą całego The Loop - ścisłego centrum miasta. Po bardzo rozstrzelonym przestrzennie Nowym Jorku, Chicago przywitało nas elegancją i harmonią, która do końca naszego pobytu miała na nas kojący wpływ. The Loop nie jest specjalnie rozległe, co w porównaniu z Manhattanem ma o tyle zaletę że łatwo je szybko obskoczyć i oczy niekoniecznie latają dookoła głowy jak szalone. A i tak jest na czym je zawiesić, oooo  taaaak!

Eleganckie miasto z eleganckim sklepem dla eleganckich
pań i panów (następnym razem wejdę)

W okolicy Millenium Park złapaliśmy autobus który zawiózł nas na Expo do McCormick Place Convention Center. Pisałem już o tym w relacji z biegu więc nie ma sensu dublować. Po ok. 2-3 godzinach wróciliśmy do centrum i kierując się po odbiór bagaży z Union Center  pokręciliśmy się nieco po centrum. 

Bardzo zależało mi na odwiedzeniu budynku ratusza a dokładniej jego gminnej części czyli Cook County Building przy 118 N Clark St., gdzie miała miejsce kulminacyjna scena epickiego pościgu w jednym z moich ulubionych filmów - The Blues Brothers. O tak, były i selfie przy płaskorzeźbach i zwiedzanie głównego holu, w tempie prawie tak szybkim jak uczynili to Jake & Elwood, heh. No tak. Powinienem był uprzedzić: jestem fanem tego filmu. Widziałem go kilkadziesiąt razy i mam nadzieję że jeszcze kolejne kilkadziesiąt przede mną.

City Hall - County Building


Tędy biegli, tędy!

Po odebraniu bagaży z Union Station, skierowaliśmy się kolejką w kierunku stadionu White Sox. Niedaleko znajdowała się nasza kwatera. Wyszliśmy jeszcze z żoną na kolację do przytulnej meksykańskiej knajpki i z powrotem do naszego apartamentu. Czas do łóżka, o 5 rano pobudka. Następnego dnia czekał nas bieg na 5km, o którym również wspominam w relacji z maratonu.

Stadion White Sox

Mimo że bieg traktowaliśmy totalnie rekreacyjnie to po powrocie na kwaterę musiałem chwilę odespać. Czułem już w całym ciele intensywność ostatniego tygodnia a przede mną następnego dnia jeszcze maraton! Ale grzechem byłoby spać zbyt długo gdy jest się w Chicago tylko przez kilka dni!



Gdzie by tu teraz pójść, hmmm

Udaliśmy się więc metrem w kierunku John Hancock Center oraz MCA Chicago. Na tym szczególnie zależało mojej żonie, ja z kolei ostrzyłem sobie zęby na odwiedzenie znajdującej się niedaleko kolejnej miejscówki z The Blues Brothers: willi przy 660 North Street, która w czasie kręcenia filmu "zagrała" restaurację w której Jake i Elwood przekonują Mr Fabolousa aby na nowo przyłączył się do zespołu.

To tutaj miała mieć miejsce filmowa wielka wyżerka...


Stamtąd skierowaliśmy się nieśpiesznie w kierunku Chicago Riverwalk - promenady wzdłuż Wacker Drive i rzeki Chicago. To chyba najbardziej znane miejsce na mapie całego miasta. Biegliśmy wzdłuż rzeki niewielkim fragmentem rano, podczas wspomnianego Abbott Chicago 5K ale teraz czas na spacer przy samej rzece. Bardzo chciałem tutaj pobyć, posiedzieć w kawiarni nad samą wodą, popatrzyć na majestatycznie wznoszące się budynki, po prostu podelektować się tym miejscem przez chwilę.

Tak sobie randkujemy..

W przeciwieństwie do Nowego Jorku, w Chicago ze zwiedzaniem nie śpieszyliśmy się tak. Po części miał na to zapewne fakt że tutaj centrum miasta jest zupełnie innej skali i charakteru. A po drugie następnego dnia czekał mnie bieg moich marzeń. Chcąc, nie chcąc, dość wcześnie zakończyliśmy więc naszą miejską włóczęgę i ok 19tej zameldowaliśmy się na kwaterze.

Mój niezbędnik w NYC i Chicago: kompas który
wielokrotnie ułatwił nam życie
w betonowej dżungli bądź w metrze

Nazajutrz, już po maratonie, udaliśmy się do East Village. Żona chciała pokręcić się po sklepach a i ja skorzystałem z okazji i odwiedziłem dwa sklepy z płytami winylowymi: Shuga Records i Dusty Groove. Ten drugi bardzo mi się spodobał i wyszedłem z niego z longplejem BB Kinga pod pachą. There Must Be a Better World Somewhere był na liście płyt które chciałem nabyć w Stanach i bardzo się cieszę że udało mi się go kupić. 

Dusty Groove

East Village

Po zakupach udaliśmy się z powrotem do centrum aby na obolałych po biegu nogach pokręcić się tu i ówdzie. Poleżeliśmy trochę na leżakach wzdłuż rzeki, pokręciliśmy się po Millenium Park, odwiedziliśmy prawdopodobnie największą fasolę na świecie czyli Cloud Gate.


Ostatni dzień rozpoczął się bardzo wcześnie. Czas spakować manele i oddać je czym prędzej do przechowalni bagaży (jeden ze znaków firmowych naszego wyjazdu) na Union Station bo przed nami jeszcze jedna, bardzo istotna rzecz do załątwienia: wizyta w Art Istitute of Chicago. Uwierzcie mi, każdego dnia, w czasie naszego pobytu obiecywałem sobie że zdążymy to miejsce odwiedzić i za każdym razem musieliśmy to przełożyć na kolejny dzień.  Teraz nie było już innej opcji, późnym wieczorem czekał nas wylot, więc to ostatnia szansa, aby pochylić się przed Nighthawks Edwarda Hoppera. Dobre 20 lat fascynuje mnie ten artysta, mam w domu z tuzin książek i albumów na temat jego życia i twórczości. Można powiedzieć że znam (z reprodukcji) to dzieło dość dobrze. Zobaczenie go na żywo było dla mnie olbrzymim przeżyciem.

Uklęknąłbym ale trochę za dużo ludzi wokół

Jednakże, nieco paradoksalnie, to nie opus magnum E.H. zrobiło na mnie największe wrażenie. Palma pierwszeństwa ex aequo  przypadła dziełom Claude Monet`a (w szczególności zachwycił mnie Most Nad Stawem) oraz autoportretowi Vinceta Van Gogh`a. Dlaczego tak? Wspomniane dzieła na żywo zrobiły na mnie kolosalne wrażenie i analizowanie ich stanowiło dla mnie zaskakująco przyjemne i pouczające przeżycie. W przypadku Nighthawks nie doszukałem się w zasadzie niczego nowego, czego nie znałbym z reprodukcji.

Ostatnie godziny w Chicago to ponowne kręcenie się po The Loop. Gdyby określić jednym słowem nasz pobyt tutaj to właśnie Pętla byłaby najwłaściwsza. 

Takie widoki tylko z kolejki miejskiej

Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na głębsze eksploracje, to raz, dwa że maraton ustawił nam cały pobyt, trzy że mieliśmy już dosyć  nieustannego ciągnięcia toreb podróżnych i tego całego pośpiechu. W zasadzie to tęskniliśmy już za domem, za dziećmi i nie czuliśmy turystycznego niedosytu, wręcz przeciwnie. Pojeździliśmy więc tam i z powrotem kolejką, nadaliśmy pocztówki, pokręciliśmy się wzdłuż rzeki i głównymi arteriami miasta. Cudownie tu było być - powiedzieliśmy sobie kiedy zjeżdżając szklaną windą do metra, łapaliśmy ostatnie widoki tego niesamowitego miasta. Pozostało nam tylko dostać się na lotnisko O'Hare a stamtąd do Polski.

Tym samym dobrnąłem do końca tej relacji. Za nami niesamowity pobyt i rewelacyjny maraton zakończony życiówką. Mam nadzieję że to nie był mój ostatni pobyt tutaj, wszak są jeszcze w USA  dwa maratony WMM do przebiegnięcia, czego życzę zarówno Wam jak i sobie. Trzymajmy więc kciuki za siebie nawzajem!


 ****


foto: Małżonka i ja (chyba fifty-fifty)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz