Publikuję ostatnią już część biegowych przygód jakie towarzyszyły mi w czasie tegorocznego, maratońskiego pobytu w Stanach. Po Nowym Jorku i Filadelfii zapraszam serdecznie na krótką wycieczkę po Bostonie i Cambridge!
Dzień po maratonie postanowiłem rozpocząć od zwiedzania Cambridge. Początkowo rozważałem wyjazd za miasto, najlepiej w kierunku morza ale odstąpiłem od tego pomysłu. Nie wszystko udało mi się zobaczyć przed maratonem jeśli chodzi o Boston i ścisłe okolice. Bardziej chyba zależało mi żeby odwiedzić np. Uniwersytet Harvarda niż pojechać nad ocean. I od Harwardu zacząłem moje zwiedzanie właśnie.
Dojazd do uniwersytetu z centrum Bostonu jest super wygodny. Wystarczy wsiąść w metro i cyk, gotowe. Po chwili jesteśmy po drugiej strony rzeki Charles i możemy zacząć zwiedzanie. W moim wypadku ograniczyło się do pokręcenia po terenie uczelni i odwiedzenia Memorial Church.
Następnie skierowałem swe obolałe od maratonu kroki w kierunku rzeki. Czas zrealizować swoje mini marzenie o którym już tajemniczo wspominałem w relacji z bostońskiego maratonu. Panie i Panowie najwyższy czas pobiec śladami Haruki Murakamiego!!!
Jeżeli ktoś śledził moje wpisy uważniej, (wątpię aby byli tu tacy ale nigdy nie mów nigdy) to myślę że mógłby dostrzec, że to moje zwiedzanie nacechowane jest pewną nostalgiczną potrzebą zobaczenia miejsc znanych mi z filmów, literatury czy połączonych z jakimiś starymi zajawkami. Tak było i tym razem. Uwielbiam książki Murakamiego, od lat chciałem pobiec wzdłuż rzeki Charles, niejako "jego ścieżkami". No i pobiegłem. Ledwo powłóczyłem nogami po maratonie ale bieg to bieg. Zaliczone. Nie wiem czy akurat TYMI ścieżkami biegał Pan Murakami więc na wszelki wypadek, następnego dnia obiegałem też drugi brzeg rzeki :))))
Po bardzo krótkiej biegowej sesji, udałem się do centrum Cambridge. Całe szczęście że nie jest zbyt rozległe bo ledwie idę. Znalazłem przyjemny record store (Cheapo Records) przy Main St, skąd wyszedłem z fajnym wydaniem Are You Experienced Jimiego Hendrixa z tzw. epoki. Dorzuciłem jeszcze jeden album Return to Forever i jestem happy to go. Przede mną wyłaniają się budynki MIT a chwilę dalej wspaniała panorama na rzekę i Boston, widziana z promenady wzdłuż Memorial Dr. Dużo tu biegaczy. Ciekawe czy wczoraj biegli maraton? Pan Murakami na pewno tu biegał to i ja przebiegnę kawałek.
I tak dochodzę do Longfellow Bridge. Oczywiście, nie byłbym sobą gdybym nim nie przelazł. I tak oto znalazłem się znowuż w centrum Bostonu.
Pozostały czas spędziłem na (a jakże) włóczeniu się. To mój ostatni pełny dzień. Jutro po południu wyjeżdżam więc zostanie mi czas na 2-3 godzinny poranny spacer.
Następnego dnia faktycznie jeszcze się trochę pokręciłem. Głównie po North End, w okolicach TD Garden (szwagier jest fanem Celtics, więc miałem małą misję do wykonania ;)).
Odwiedziłem raz jeszcze Beacon Hill gdzie znalazłem kapitalny sklep z płytami. Właściciel znał i lubił polski jazz, ja lubię amerykański więc dogadaliśmy się :) I tak, wychodząc z kolejnymi longplejami pod pachą, uznałem że czas pożegnać się z Bostonem. Za kilka godzin mam lot powrotny. Ostatnie kroki wzdłuż Charles River, Commonwealth Ave. Ostatnie spojrzenie w kierunku Boylston St. Maratońskiej mety już nie ma od wczoraj. Za to są wspomnienia. Teraz super świeże, jeszcze na gorąco. Ale za kilka miesięcy, kiedy będę pisać te słowa, będę mógł na chłodno powiedzieć że 129. Boston Marathon i cała droga do niego napawa mnie cholerną dumą. Udało mi się pobiec w biegu o którym nie śmiałem marzyć i dzięki czemu, udało się zobaczyć jeszcze jakiś skrawek Ameryki.
Tym samym zamykam trzeci i ostatni wpis dotyczący moich amerykańskich przygód 2025 A.D. Po Chicago '22 i teraz Bostonie, został mi do pobiegnięcia jeszcze jeden major w Stanach. A kiedy i czy w ogóle? Czas pokaże co będzie dalej. Jednego jestem pewien: jestem niesamowicie wdzięczny za to co do tej pory udało się wybiegać.
***
















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz